Po dłuższej przerwie wracam do swoich wspomnień ze stanu wojennego. W
poprzednim odcinku rozstałem się z moim "opiekunem", esbekiem
Cieplickim. W okresie transformacji spotykałem go czasami na ulicy. Już
trochę posiwiał , lekko przytył, ale , gdy mnie zobaczył, uciekał ze
spojrzeniem. Zachowywał się inaczej niż inni esbecy, którzy z daleka
wołali : "Dzień dobry , panu!". Któregoś dnia, gdy pełniłem funkcję
Przewodniczącego Rady Powiatu, wychodzac ze swojego gabinetu w
starostwie, natknąłem sie na niego, zmierzajacego do sekretariatu. Gdy
mnie zobaczył, szybko zawrócił i wyszedł . Uprzedziłem panie w
sekretariacie, kto do nich zmierzał. Powiedziały, że czasem przychodzi
jako akwizytor rozprowadzajacy książki z zakresu administracji.
Wspomniana w dzisiejszym odcinku pani wicedyrektor nadal cieszy sie zaufaniem nauczycieli i nieprzerwanie od tamtego czasu tę funkcję pełni. Był okres, gdy jako wicedyrektor szkoły razem z nią współpracowałem, ale do sytuacji tu opisanej nie wracaliśmy. Jej mąż natomiast założył własną firmę.Stara się być wobec mnie uprzejmy, ale ostatnio legalnie, zgodnie z prawem uniemożliwiłem mu zdobycie miejsca w Radzie Nadzorczej Spóldzielni Mieszkaniowej (jemu i byłemu szefowi ZOMO).
A teraz zapraszam do lektury.
Z kpt. Cyrano ostatni raz spotkałem się z końcem kwietnia 1983 r. w siedzibie SB w Przemyślu, gdzie zostałem wezwany w związku z kartkówkami, których nie oddałem.
Od pewnego czasu na murach w całej Polsce pojawiały się „krasnoludki', a także antyrządowe hasła. Również w Jarosławiu ktoś w ten sposób podnosił społeczeństwo na duchu. Nic więc dziwnego, że esbecja robiła wszystko, aby sprawcę lub sprawców złapać.
W tym czasie, poza praca na tzw. „gołym etacie" w swoim technikum, dorabiałem jeszcze w sąsiedniej szkole w zastępstwie za chorą koleżankę. Wicedyrektorką w tej szkole była żona powiatowego szefa SB - kobieta bardzo sympatyczna, życzliwa i ... chyba dystansująca się od tego, co robił jej mąż.
W drugiej połowie kwietnia dyrektorzy jarosławskich szkół średnich kazali wszystkim polonistom zrobić kartkówki w klasach, co wydało się nam dziwne, gdyż dotąd każdy nauczyciel sam, według swojego rozkładu materiału realizował klasówki i sprawdziany i nigdy dyrektor takiego polecenia nie wydawał. Ale polecenie wykonaliśmy. Zastanawiające było, że w tym dniu to samo polecenie wydał mi mój dyrektor oraz dyrektor sąsiedniej szkoły, który już czekał na mnie w pokoju nauczycielskim
Wracając do domu, spotkałem swoja dawną polonistkę z liceum plastycznego, która wprost zapytała, czy u nas także milicja kazała robić kartkówki, bo w plastyku dyrektor tak właśnie ten nakaz wytłumaczył. Domyśliłem się, że „milicja", to SB. Teraz wszystko stało się dla mnie jasne. Zbliżają się obchody pierwszomajowe, a potem trzeciomajowe, więc chodzi o próbki pisma.
Zamiast do domu, trafiłem do znajomej koleżanki, polonistki z innej szkoły i przedstawiłem sprawę. Była zaskoczona i jednocześnie oburzona tak podstępnym działaniem. Poprosiłem, aby przekazała tę informacje koleżankom i powiedziałem, że bez względu na konsekwencje, tych kartkówek SB nie może otrzymać. Najlepiej zaraz po poprawieniu oddać je uczniom.
Całą sobotę i niedzielę, do późnych godzin nocnych poprawiałem kartkówki. W poniedziałek poszedłem do dyrektora Barana i powiedziałem, że ich nie oddam esbekom. Był nieco zaskoczony. Pokrótce wyłuszczyłem swoje powody: nie podpisywałem z SB żadnej umowy o współpracy, a oddanie kartkówek byłoby tej współpracy aktem; nie byłbym w porządku wobec uczniów, którzy o niczym nie wiedzą i mi zaufali; SB ma wiele innych możliwości sprawdzenia charakteru pisma, biorąc na przykład próbki z podań , jakie uczniowie składają w szkole. Ode mnie SB nie dostanie nic.
- Rozumiem pana, profesorze - rzekł dyrektor - ale proszę wziąć pod uwagę konsekwencje. Przecież ci panowie wszystko teraz mogą. Jest pan pod stałą obserwacją, codziennie któryś z nich szwenda się po szkole, ja już na te mordy patrzeć nie mogę. Kiedyś tu takiego jednego opieprzyłem. Jaką ma pan gwarancje, że nie każą pana zwolnić? Niech pan przemyśli to dobrze - zakończył z niepokojem, ale domyśliłem się, że chodzi mu jeszcze o jedno. Po prostu, nie chce informować SB o mojej odmowie.
- Panie dyrektorze, wiem, w jakiej jest pan sytuacji, ale inaczej nie mogę postąpić. Może umówmy się tak: gdy przyjdzie funkcjonariusz SB po kartkówki, to pan mnie wezwie i ja sam mu powiem, o co chodzi. Chciałbym tylko, żeby pan dyrektor był przy tej rozmowie.
- Dziękuję, profesorze. Przyznam szczerze, że nie mógłbym osobiście na pana skarżyć, zwłaszcza do tej instytucji. Ale naprawdę boję się o pana, bo z nimi nie ma żartów - rzekł, mocno ściskając rękę na pożegnanie.
Na drugi dzień wpisałem oceny do dzienników i na pierwszych lekcjach rozdałem kartkówki uczniom. Czułem się tak, jakbym pozbył się jakiegoś ciężaru, a jednocześnie ogarnęło mnie coś, co popularnie nazywamy „dziką satysfakcją", gdy przeciwnikowi popsujemy szyki. Właśnie miałem iść na lekcje do sąsiedniej szkoły, gdy wezwał mnie dyrektor. W gabinecie siedział znajomy mi z mojego osiedla funkcjonariusz SB, Marek Węglarz. Nie czekając na jego pytanie, przedstawiłem swoja decyzję i wyjaśniłem motywy.
- Rozumiem pana, ale ja tylko wykonuje polecenia - rzekł spokojnym tonem. - Będę musiał z tego złożyć raport przełożonym.
- Wiem i proszę dokładnie napisać to, co powiedziałem.
W sąsiedniej szkole nie zdążyłem wpisać ocen ani rozdać kartkówek. W trakcie lekcji weszła pani wicedyrektor. Wiedziałem, po co. Wbrew zwyczajom, poprosiłem ją, byśmy wyszli na korytarz . Nie chciałem wyjaśniać niczego przy młodzieży
- Przepraszam panią dyrektor, ale już odmówiłem oddania tych kartkówek w swojej szkole panu Węglarzowi i nie dam teraz temu panu, który po nie przyszedł. Proszę mu to przekazać, a jak trzeba będzie, to osobiście mu wyjaśnię. Zresztą właśnie te kartkówki rozdałem uczniom.
- Rozumiem, nie przeszkadzam więcej - odparła cicho pani wicedyrektor i odeszła .
Wróciłem do klasy, wyjąłem kartkówki i zacząłem rozdawać uczniom, wpisując oceny do dziennika.
Wspomniana w dzisiejszym odcinku pani wicedyrektor nadal cieszy sie zaufaniem nauczycieli i nieprzerwanie od tamtego czasu tę funkcję pełni. Był okres, gdy jako wicedyrektor szkoły razem z nią współpracowałem, ale do sytuacji tu opisanej nie wracaliśmy. Jej mąż natomiast założył własną firmę.Stara się być wobec mnie uprzejmy, ale ostatnio legalnie, zgodnie z prawem uniemożliwiłem mu zdobycie miejsca w Radzie Nadzorczej Spóldzielni Mieszkaniowej (jemu i byłemu szefowi ZOMO).
A teraz zapraszam do lektury.
X.
KARTKÓWKI
Z kpt. Cyrano ostatni raz spotkałem się z końcem kwietnia 1983 r. w siedzibie SB w Przemyślu, gdzie zostałem wezwany w związku z kartkówkami, których nie oddałem.
Od pewnego czasu na murach w całej Polsce pojawiały się „krasnoludki', a także antyrządowe hasła. Również w Jarosławiu ktoś w ten sposób podnosił społeczeństwo na duchu. Nic więc dziwnego, że esbecja robiła wszystko, aby sprawcę lub sprawców złapać.
W tym czasie, poza praca na tzw. „gołym etacie" w swoim technikum, dorabiałem jeszcze w sąsiedniej szkole w zastępstwie za chorą koleżankę. Wicedyrektorką w tej szkole była żona powiatowego szefa SB - kobieta bardzo sympatyczna, życzliwa i ... chyba dystansująca się od tego, co robił jej mąż.
W drugiej połowie kwietnia dyrektorzy jarosławskich szkół średnich kazali wszystkim polonistom zrobić kartkówki w klasach, co wydało się nam dziwne, gdyż dotąd każdy nauczyciel sam, według swojego rozkładu materiału realizował klasówki i sprawdziany i nigdy dyrektor takiego polecenia nie wydawał. Ale polecenie wykonaliśmy. Zastanawiające było, że w tym dniu to samo polecenie wydał mi mój dyrektor oraz dyrektor sąsiedniej szkoły, który już czekał na mnie w pokoju nauczycielskim
Wracając do domu, spotkałem swoja dawną polonistkę z liceum plastycznego, która wprost zapytała, czy u nas także milicja kazała robić kartkówki, bo w plastyku dyrektor tak właśnie ten nakaz wytłumaczył. Domyśliłem się, że „milicja", to SB. Teraz wszystko stało się dla mnie jasne. Zbliżają się obchody pierwszomajowe, a potem trzeciomajowe, więc chodzi o próbki pisma.
Zamiast do domu, trafiłem do znajomej koleżanki, polonistki z innej szkoły i przedstawiłem sprawę. Była zaskoczona i jednocześnie oburzona tak podstępnym działaniem. Poprosiłem, aby przekazała tę informacje koleżankom i powiedziałem, że bez względu na konsekwencje, tych kartkówek SB nie może otrzymać. Najlepiej zaraz po poprawieniu oddać je uczniom.
Całą sobotę i niedzielę, do późnych godzin nocnych poprawiałem kartkówki. W poniedziałek poszedłem do dyrektora Barana i powiedziałem, że ich nie oddam esbekom. Był nieco zaskoczony. Pokrótce wyłuszczyłem swoje powody: nie podpisywałem z SB żadnej umowy o współpracy, a oddanie kartkówek byłoby tej współpracy aktem; nie byłbym w porządku wobec uczniów, którzy o niczym nie wiedzą i mi zaufali; SB ma wiele innych możliwości sprawdzenia charakteru pisma, biorąc na przykład próbki z podań , jakie uczniowie składają w szkole. Ode mnie SB nie dostanie nic.
- Rozumiem pana, profesorze - rzekł dyrektor - ale proszę wziąć pod uwagę konsekwencje. Przecież ci panowie wszystko teraz mogą. Jest pan pod stałą obserwacją, codziennie któryś z nich szwenda się po szkole, ja już na te mordy patrzeć nie mogę. Kiedyś tu takiego jednego opieprzyłem. Jaką ma pan gwarancje, że nie każą pana zwolnić? Niech pan przemyśli to dobrze - zakończył z niepokojem, ale domyśliłem się, że chodzi mu jeszcze o jedno. Po prostu, nie chce informować SB o mojej odmowie.
- Panie dyrektorze, wiem, w jakiej jest pan sytuacji, ale inaczej nie mogę postąpić. Może umówmy się tak: gdy przyjdzie funkcjonariusz SB po kartkówki, to pan mnie wezwie i ja sam mu powiem, o co chodzi. Chciałbym tylko, żeby pan dyrektor był przy tej rozmowie.
- Dziękuję, profesorze. Przyznam szczerze, że nie mógłbym osobiście na pana skarżyć, zwłaszcza do tej instytucji. Ale naprawdę boję się o pana, bo z nimi nie ma żartów - rzekł, mocno ściskając rękę na pożegnanie.
Na drugi dzień wpisałem oceny do dzienników i na pierwszych lekcjach rozdałem kartkówki uczniom. Czułem się tak, jakbym pozbył się jakiegoś ciężaru, a jednocześnie ogarnęło mnie coś, co popularnie nazywamy „dziką satysfakcją", gdy przeciwnikowi popsujemy szyki. Właśnie miałem iść na lekcje do sąsiedniej szkoły, gdy wezwał mnie dyrektor. W gabinecie siedział znajomy mi z mojego osiedla funkcjonariusz SB, Marek Węglarz. Nie czekając na jego pytanie, przedstawiłem swoja decyzję i wyjaśniłem motywy.
- Rozumiem pana, ale ja tylko wykonuje polecenia - rzekł spokojnym tonem. - Będę musiał z tego złożyć raport przełożonym.
- Wiem i proszę dokładnie napisać to, co powiedziałem.
W sąsiedniej szkole nie zdążyłem wpisać ocen ani rozdać kartkówek. W trakcie lekcji weszła pani wicedyrektor. Wiedziałem, po co. Wbrew zwyczajom, poprosiłem ją, byśmy wyszli na korytarz . Nie chciałem wyjaśniać niczego przy młodzieży
- Przepraszam panią dyrektor, ale już odmówiłem oddania tych kartkówek w swojej szkole panu Węglarzowi i nie dam teraz temu panu, który po nie przyszedł. Proszę mu to przekazać, a jak trzeba będzie, to osobiście mu wyjaśnię. Zresztą właśnie te kartkówki rozdałem uczniom.
- Rozumiem, nie przeszkadzam więcej - odparła cicho pani wicedyrektor i odeszła .
Wróciłem do klasy, wyjąłem kartkówki i zacząłem rozdawać uczniom, wpisując oceny do dziennika.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz