VII.
KTOŚ WAŻNY
W październiku zostaliśmy obaj z Marianem wezwani do Kuratorium w Przemyślu. Spodziewaliśmy się najgorszego, czyli wręczenia zwolnień ze szkolnictwa, więc nie mieliśmy dobrych nastrojów. Ale jechać trzeba było.
W dużej sali narad na ul. Waygarta zebrali się wizytatorzy, z kuratorem Sz. i panią wicekurator K. na czele. Widać, że na kogoś ważnego jeszcze czekali, ale ten ktoś spóźniał się i przez dłuższy czas siedzieliśmy naprzeciw siebie, głupio, ale uprzejmie uśmiechając się nawzajem. Wyczułem, że dla pozostałych obecnych sytuacja jest niezręczna, a to dodało mi poczucie przewagi. Opanowałem się i - nie zwracając uwagi na pozostałych - zacząłem prowadzić z Marianem dość głośną konwersację na temat ilości koniecznych podsłuchów w tak dużej sali i ewentualnego ich rozmieszczenia. Podczas, gdy my wydawaliśmy się być rozluźnieni, towarzystwo po drugiej stronie nadal znajdowało się w stanie silnego napięcia i usztywnienia. Sytuacja zaczęła być denerwująca, bowiem „nasza władza" zauważyła, że nie mamy zamiaru bać się .
Wreszcie pani wicekurator, nie czekając już na „kogoś ważnego", zabrała głos. Mówiła ogólnie na temat sytuacji w szkołach w świetle przepisów stanu wojennego..., że dobro młodzieży zależy od postawy nauczycieli...
Przerwałem uprzejmie ten wywód i wprost zapytałem, czy chodzi tu o to, abyśmy z panem Januszem nie informowali młodzieży o naszych przejściach obozowych.
- No...właśnie, o tym chciałam mówić, bo... - zaczęła tłumaczyć.
- Pani kurator! - odezwał się Marian Janusz. - Jesteśmy odpowiedzialnymi nauczycielami, z długim stażem i zdajemy sobie sprawę z trudnej sytuacji, z ewentualnej reakcji młodzieży. Przecież pracujemy już parę miesięcy w szkole i nikt z młodzieży nie dowiedział się o tym, cośmy przeżyli.
- No, tak...- zaczęła znowu pani wicekurator, ale w tym momencie otworzyły się gwałtownie drzwi, wszyscy zerwali się z miejsc, a na salę wszedł starszy już , o siwych włosach, płk Głogowski - mój bardzo dobry znajomy jeszcze z czasów, gdy byłem studentem Studium Nauczycielskiego. Tam pełnił funkcję szefa szkolenia wojskowego, teraz został przedstawiony jako komisarz wojskowy przy Kuratorium Oświaty.
Znaliśmy się więc bardzo dobrze. Często szliśmy razem na uczelnię z Zasania, gdzie mieszkałem na stancji: ja - student i on - pułkownik, prowadząc czasem poważne dyskusje. Pamiętam, że idąc w czwartki na całodzienne zajęcia wojskowe, w wyblakłym mundurze polowym z „demobilu", miałem problem z salutowaniem innym oficerom w obecności pułkownika. Wtedy on poinstruował mnie: „Kiedy idziecie ze mną, nie salutujecie pierwsi. To inni nam salutują." I tak, odbieraliśmy obaj honory od niższych rangą podoficerów i oficerów, sami niedbale przykładając palce do daszka. Cieszyłem się u niego , jako szef klubu studenckiego „U TOMA", sporym uznaniem.
Po przywitaniu się ze wszystkimi, pułkownik podszedł do mnie.
- Witaj Tomku!- zawołał radośnie i dosłownie wziął mnie w ramiona.
Nastąpiła konsternacja wśród moich władz kuratoryjnych. Pułkownik kazał pani wicekurator kontynuować wystąpienie, a sam usiadł ze mną na końcu długiego stołu i - nie zwracając na nikogo uwagi - rozpoczął swoje wypytywanie: co słychać u mnie, jak się czuję, czy nie mam jakichś specjalnych kłopotów... W wielkim skrócie, odpowiadając na pytania, opowiedziałem mu o sobie , o rodzinie o niedawnych wydarzeniach. Słuchał uważnie, kiwając głową.
- Ja przecież Tomka znam - zwrócił się niespodziewanie do wszystkich, klepiąc mnie po ramieniu. - Jest w porządku. Dajmy już sobie spokój.
Nikt nie spodziewał się tego, zaskoczenie było ogromne. Tymi słowami pułkownik „rozbił" powagę spotkania, które szybko przekształciło się w luźną rozmowę przy kawie i herbacie. Po jakimś czasie obaj z Marianem zostaliśmy zwolnieni do domu, a narada toczyła się dalej już bez naszego udziału.
Od tego momentu widmo naszego zwolnienia z pracy rozwiało się. W drodze powrotnej musiałem Marianowi opowiadać o pułkowniku, o swoich studiach w przemyskiej uczelni. Śmialiśmy się z tego „nawijania" tematu przez panią wicekurator, z min , jakie wszyscy mieli po słowach pułkownika. Jak mówił Marian - właściwie rozmowa między nim a kuratorami nie kleiła się, wszyscy bowiem mocno zaszokowani, obserwowali nas, rozmawiających sobie na końcu stołu.
Niebawem dowiedziałem się , że w Kuratorium zaczęto mnie uważać za „niepewnego człowieka", zaś autorem tych pogłosek miał być sam główny kurator. Ale mnie ta opinia była wówczas na rękę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz