IV.
WOLNOŚĆ... ALE JAKA?
Niebawem zaczęły się matury. Wiadomo: maj, kasztany zakwitły. W szkole część uczniów wyjechała na praktyki zawodowe, a ja powoli przystosowywałem się na nowo do rzeczywistości stanu wojennego, będąc na „wolności". Moje życie zaczęło się stabilizować. Musiałem przyrzec żonie, że teraz zajmę się życiem rodzinnym w większym stopniu jak przed internowaniem, że nie będę się narażał na aresztowanie jakąkolwiek pracą konspiracyjną.
Przyrzeczenie przyrzeczeniem, a życie jednak stwarzało sytuacje, które zmuszały do zajęcia jasnego stanowiska w obliczu określonych wydarzeń. Chcąc być wiernym swoim ideałom, nie mogłem być obojętny wobec tego, co się wówczas działo. Zdawałem sobie sprawę z tego, że jestem pod obserwacją Służby Bezpieczeństwa, intuicyjnie czułem, że ktoś mnie śledzi. Zatem, zachowanie wszelkich środków ostrożności było jak najbardziej wskazane. Z drugiej jednak strony, świadomość podpisania „lojalki" za cenę wolności wciąż odbijała mi się potężną czkawką moralną. Wiedziałem, że wielu kolegów zostało za drutami, bo tego właśnie nie zrobili. Ale , smak życia rodzinnego, szczęście najbliższych, choroba żony - wszystko to przemawiało za słusznością mojej decyzji.
Postanowiłem, ograniczając do minimum ryzyko narażenia rodziny na powtórkę przykrych doświadczeń, zostawić sobie pewien zakres swobody działania. Jeszcze nie wiedziałem jakiego, ale ... już postanowiłem.
Przede wszystkim, w rozmowach telefonicznych zmieniłem język na bardziej konspiracyjny. Unikałem rozmów z nieznajomymi, w obawie przed prowokacją. Nawiasem mówiąc, telefon założono mi jeszcze podczas mojego pobytu w obozie. W ogóle, na założenie telefonu oczekiwało się bardzo długo, nieraz i cały rok, tymczasem - ku zdziwieniu znajomych i sąsiadów - w moim domu ekipa telekomunikacyjna pojawiła się wczesną wiosną '82 roku, co wywołało różne komentarze, m.in. i taki, że to działanie SB, która w ten sposób chce mieć lepszy podsłuch ludzi odwiedzających rodzinę internowanego. W rzeczywistości, to mój przyjaciel, Mietek Kołakowski, pracownik telekomunikacji, po wyjściu z internowania na wolność , zainstalował ze swoją ekipą ten telefon. A że wszystkie telefony miały „trzecie ucho", więc na pewno rozmowy z mojego aparatu były podsłuchiwane.
Szczególną ostrożność zachowywałem w przejmowaniu i przekazywaniu „zakazanej literatury" i prasy podziemnej. Tego nie dało się uniknąć, a że też moja małżonka była zagorzałą czytelniczką, więc nawet nie zadawała zbędnych pytań. Wiedziała, że to od przyjaciół... i już. Literatura była i znikała.
Wraz z o. Bogumiłem, który teraz jeszcze częściej nas odwiedzał, ustaliliśmy, że zaczynamy działalność na niwie parafialnej, bo jest tu bardzo dużo do zrobienia. Tak zrodził się cykl spotkań parafialnych u oo. Dominikanów, pt. „ ABC chrześcijaństwa"- cykl, który dał początek późniejszym ruchom wspólnotowym świeckich przy naszym, dominikańskim klasztorze. Tutaj też włączyła się moja małżonka, więc na tym polu mojego działania, które wówczas było mimo wszystko mocno upolitycznione, mogłem być wobec niej „w porządku", zgodnie z przyrzeczeniem.
Przez miesiąc od powrotu z obozu miałem częste sny, w których pojawiały się sytuacje obozowe - te przeżyte realnie i będące wytworem wyobraźni. Zrywałem się wtedy w nocy i do rana już nie mogłem usnąć. Często też zrywałem się na odgłos zatrzymującego się nocą przed blokiem pojazdu. Trwała przecież godzina policyjna, a jeździć o tej porze mogli tylko funkcjonariusze MO i SB.
Właściwie te sny minęły, gdy z początkiem czerwca pojechałem w Bieszczady, oddelegowany ze szkoły, na kontrolę praktyk uczniowskich w przedsiębiorstwach drogowych. Coś mnie ciągnęło w tamte strony. Akuratnie grupa uczniów odbywała praktyki w okolicach Uherc Mineralnych, zatem miałem okazję zobaczyć jeszcze raz obóz, o którym wiedziałem, że jest nadal czynnym miejscem odosobnienia dla internowanych. Chciałem zobaczyć go jeszcze raz , ale z zewnątrz - tak, jak oglądali go nasi najbliżsi podczas wizyt.
Po spełnieniu obowiązku kontroli praktykantów, poszedłem pieszo kilka kilometrów drogą, którą, każdego obozowego dnia, przez prawie 5 miesięcy oglądałem z okien swojej celi. Widziałem w dali kompleks więzienny, swój pawilon pod wzgórzem. Serce zaczęło mi mocniej bić, obrazy z niedalekiej przeszłości, jeszcze świeże, bo powracające w snach, nasuwały się przed oczy jak kadry jakiegoś filmu, nogi nagle stały się miękkie jak z waty. Jakiś głos wewnętrzny wołał :"Zawróć!- po co rozdrapywać rany!", ale też i drugi, mocniejszy kazał iść naprzód, zobaczyć: „ Może ktoś ze znajomych będzie na placu za drutami... ucieszy się, przekaże wiadomość... idź!"
Wreszcie minąłem kościół, do którego zawsze swe pierwsze kroki kierowali zwolnieni z obozu, a którego mnie nie dane było odwiedzić. Przystanąłem przed zamkniętymi drzwiami świątyni, pomodliłem się i za siebie, i za tych, co TAM jeszcze są. Wyszedłem na drogę, minąłem zakręt i znalazłem się przed bramą Zakładu Karnego. Przez siatkę widziałem spacerujących internowanych. Podszedłem do ogrodzenia w miejsce, z którego pamiętnej niedzieli wielkanocnej Ślązaczki rzucały swoim mężom butelki z alkoholem. Poddałem się chwili wspomnień. Myślami byłem wśród spacerujących. Chciałem zawołać, ale uprzedził mnie wartownik, każąc natychmiast odejść. To nie był żaden ze znajomych klawiszy. Zresztą, nie zamierzałem z nim polemizować, a tym bardziej prosić go o pozwolenie na wspomnienia. Zawróciłem w drogę powrotną.
Tej nocy śniłem już o czymś innym. Jednak ta „wycieczka" w nie tak odległą przecież przeszłość, była potrzebna dla mojego stanu psychicznego. Jakiś bardzo ważny rozdział księgi mojego życia został ostatecznie zamknięty. Jak decydujący o moich dalszych losach, okazało się później.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz