III.
„CO PAN PODPISAŁ?"
Pierwszy dzień w szkole. Szedłem do pracy podekscytowany, choć przecież tylko wracałem do swoich znajomych, przyjaciół. Fakt, że przed swoim internowaniem , jako oddelegowany ze szkoły do pracy związkowej, miałem ograniczony kontakt z gronem nauczycielskim, przychodząc na lekcje do jednej tylko klasy, ale przecież miałem ze wszystkimi - również z pracownikami administracji - wspaniałe, serdeczne relacje. Zresztą, szkoła słynęła z tego, że wszyscy tworzyli jakby jedną rodzinę, że panowała w niej serdeczna atmosfera, której zazdrościli nam nauczyciele innych szkół.
Więc czego się obawiałem?... Zbytniej popularności?... Już jej doznałem, przyjmując funkcję szefa Związku....Rozmów? Pytań?.... Ależ, na tyle różnych pytań w ciągu ostatnich dni odpowiedziałem, z tyloma znajomymi rozmawiałem, że nie powinno to już stanowić dla mnie problemu. Zaniepokoiły mnie słowa dyrektora: „licho nie śpi, a ktoś u nas donosi", które przez całą drogę, jak czerwona lampka ostrzegały, że nie wszystko jest tak, jak było do niedawna, że trzeba uważać. Jak te ostatnie wydarzenia zmieniły to wspaniałe grono?....
Na korytarzu szkolnym sporo młodzieży zupełnie mi nieznanej: pierwszo- i drugoklasiści, którzy również mieli prawo mnie nie znać, więc grzecznościowego „dzień dobry" nie było co się spodziewać. Patrzyli na mnie - dziwnego, łysawego faceta z brodą - obojętnie, jak na jednego z tych obcych , co często kręcili się po szkole. Dopiero, gdy pojawiłem się z dziennikiem lekcyjnym pod pachą, dostrzegłem w ich oczach błysk zaciekawienia. A może tak mi się zdawało.
W pokoju nauczycielskim spotkałem się z serdeczną życzliwością, wręcz z radością, jakiej już wcześniej doznałem w rodzinie. Przyszły panie sekretarki, księgowe, które rzuciły mi się na szyję. Były całusy, łzy wzruszenia i...pytania... o wszystko. Nie da się ukryć, ale byłem dla nich bohaterem. Przecież w tej właśnie placówce zaczęła się „Solidarność" nauczycielska. Marian Janusz jeszcze raz mnie wyściskał.
- Witaj Tomaszu wśród swoich. - powiedział z uśmiechem.
Jednak nad tą radosną chwilą roztaczał się cień nieufności, podejrzliwości - owoc stanu wojennego. Kiedy prawie wszyscy już wyszli na lekcję, podszedł do mnie Józek - jeden z ostatnich kolegów, który wcześniej notował coś w dzienniku. Był powszechnie lubiany i ceniony nie tylko w gronie nauczycieli zawodowców. Z powodu utraty w wypadku prawej ręki, nosił sztywną protezę, sprawnie posługując się lewą. Jednakże to kalectwo czyniło go trochę drażliwym i czasem zgryźliwym. Miał jakąś funkcję w szkolnej POP (Podstawowej Organizacji Partyjnej).
- Witaj, Tomaszu. - rzekł, jak zwykle, jakby miał szczękościsk, podając mi swą zdrową , lewą dłoń. - Cieszę się, że wróciłeś. Tu podejrzewają mnie, że to ja doniosłem do Komitetu na Mariana. Wiesz, ...o tych kwiatkach. Ale wierz mi, że ja nigdy i nigdzie na nikogo nie donosiłem. I na Ciebie też na pewno nie doniosę.
Tak, mówił mi Marian na pierwszym spotkaniu o tym , ale obydwaj wykluczyliśmy Józka z kręgu podejrzanych. Zresztą, mieliśmy ku temu powody. Dlatego też uścisnąłem go tym bardziej serdecznie i powiedziałem, co z Marianem o tym myślimy. Widać było, że poczuł wielką ulgę, jakby pozbył się jakiegoś ogromnego ciężaru. Również po tzw. " długiej przerwie", jeden z kolegów szepnął mi na ucho , wskazując wychodzącego nauczyciela: -Niech pan nic przy nim nie mówi, bo to jest na pewno kapuś. Mówię to panu.
Jeszcze w tym samym dniu, ów domniemany„kapuś" zwrócił się do mnie , również na ucho, wskazując na wychodzącego do domu, swojego „oskarżyciela": -Niech pan uważa na niego, bo to tajniak.
Trochę to było zabawne, ale i smutne zarazem. Jak łatwo zasiać niezgodę, jak prędko atmosfera przyjaźni zostaje zatruta przez podejrzliwość. Jak się okazało później,po ujawnieniu tajnych współpracowników , obydwaj koledzy byli niewinni, a tajnym współpracownikiem był jeden z dobrych, przyjaźnie nastawionych nauczycieli, którego informacje o moim zachowaniu w szkole raczej zaszkodzić mi nie mogły - wręcz przeciwnie, miały oddalić ode mnie wszelkie podejrzenia SB.
Najważniejsze jednak było dla mnie spotkanie z młodzieżą w klasie, od której dostałem do obozu jedną z kartek świątecznych z życzeniami. Była to klasa męska, bardzo zgrana i pełna indywidualności.
Po moim wejściu do Sali, wszyscy wstali. Gdy już od katedry przywitałem chłopców, dwaj z nich : Waldek Gmyrek i Tadeusz Mazurkiewicz (późniejszy, przedwcześnie zmarły poseł i senator RP kilku kadencji) podeszli do mojego biurka. Waldek chował jedna ręką za plecami, a ja udawałem, że nie wiem , co w niej trzyma.
- Panie profesorze - zwrócił się w bardzo poważnym tonie Tadeusz - czy wychodząc z obozu, coś pan podpisał?
Przyznałem, że miałem do podpisania dwa oświadczenia: jedno o podjęciu współpracy, drugie - tzw. „lojalkę" i że, z takich a takich względów, podpisałem tylko to drugie. Wówczas oni odetchnęli głęboko, uśmiechnęli się i, wręczając mi bukiet z 13 pięknych goździków, niemal równocześnie wyrecytowali:- Witamy serdecznie Pana profesora w imieniu wszystkiej młodzieży.
Takie to były wspaniałe chłopaki. Umówiliśmy się, że prowadzimy NORMALNE lekcje j. polskiego, że nadal będziemy dyskutowali tak jak dawniej, ale nie będzie na tych lekcjach mowy o internowaniu, bo nie chcę ani ich, ani dyrekcji narażać na ewentualne nieprzyjemności. Powtórzyłem: - NA LEKCJACH, W SZKOLE!
To była inteligentna klasa, więc wszyscy zrozumieli , o co chodzi. I nic, co powiedziałem, nie wyszło nigdy poza tę grupę chłopców. Dalej już normalnie realizowałem temat lekcyjny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz