Ten końcowy odcinek I części wspomnień dedykuję szczególnie dzisiaj Krystynie - Laurze, wraz z zapewnieniem wsparcia.
I SPEŁNIŁY SIĘ MOJE SNY
Pierwsza niedziela w nowym miejscu, w Łupkowie. Rano przybył proboszcz z miejscowej parafii - bardzo sympatyczny , chłopaczkowato wyglądający ks. Pokrywka, który odprawił nam Mszę św. Ogromnie przejęty swoja pierwszą duszpasterska posługą wśród internowanych, pogubił się w homilii i w pewnym momencie zabrakło mu słów do wyrażenia myśli, więc pomogliśmy mu, i w ten sposób homilia przekształciła się w dialog z nami.
A potem były wizyty rodzin. Jakże inny był ich przebieg w porównaniu z tymi w Uhercach - rozmowy w dużej świetlicy, z zachowaniem pełnej swobody, bez rewizji .
W poniedziałek zaczęto też zwalniać - jakby na potwierdzenie zapowiedzi komendanta - większe grupy internowanych.
Mój „opiekun", kpt. Cyrano przybył 29 kwietnia. Przywitałem go, jak zwykle , bardzo serdecznie, gdyż taką od początku przyjąłem taktykę. Moja pozorna serdeczność miała zrobić na nim wrażenie, że ma do czynienia z człowiekiem łagodnym, a nie z ekstremistą. To była niezbyt szczera gra z mojej strony, ale wiedziałem, że on również nie jest szczery wobec mnie i że jego zadaniem jest wybadać , w jakim stopniu odosobnienie „pozytywnie" wpłynęło na moją świadomość jako „obywatela socjalistycznego państwa".
Cyrano, jak zwykle, wypytał szczegółowo o zdrowie, samopoczucie. Nie nawiązywał nic do niedawnych wypadków w Uhercach.
- Panie Tomaszu - zaczął ciepło - mam dla Pana dobrą wiadomość. Władze obozowe i ja sam, mamy dobrą opinię odnośnie pańskiego sprawowania, która poskutkowała tym, że Komendant Wojewódzki postanowił zwolnić pana z ośrodka odosobnienia. Tak, już rodzina czeka, żona i dzieci tęsknią, więc postarałem się , aby pana zwolniono - uśmiechnął się zza swoich okularów tym uśmiechem, który czynił jego nalaną twarz, podobną do księżyca w pełni. Wyjął z teczki dwie zadrukowane kartki i podsunął mi je. - Wystarczy, że podpisze pan to i to - rzekł patrząc mi w oczy. Spodziewałem się tego, miałem więc przygotowaną odpowiedź. Pierwszy dokument to...."Zobowiązanie do współpracy", drugi zaś - „Zobowiązanie do przestrzegania porządku prawnego PRL i nieprowadzenia działalności wymierzonej w ustrój", czyli - tzw. „lojalka".
- Panie kapitanie - odparłem bez namysłu. - Tego „Zobowiązania do współpracy" nie podpiszę nawet wtedy, jeśli będę musiał na skutek odmowy jeszcze dłużej tu zostać.
Cyrano nie upierał się, nie nalegał. Powiedział, że nie ma przymusu, że jest to tylko dobrowolny gest, wynikający z „poczucia obywatelskiego obowiązku". Prosi tylko, abym podpisał ten drugi dokument.
Miałem jeszcze pewne wahania, bowiem kilku kolegów wcześniej, w Uhercach odmówiło podpisania „lojalki" i pozostało w obozie. Jednakże , podczas ostatnich odwiedzin w Uhercach, na dwa dni przed naszym buntem i wywózką, Krystyna prosiła mnie, abym - jeśli to „Zobowiązanie" dadzą - podpisał je, bo w domu wszyscy tęsknią, a szczególnie dzieci. Również zaprzyjaźnieni księża (o. Bogumił i ks. Marian Rajchel) zalecali podpisanie tego dokumentu, gdyż jestem „bardziej potrzebny rodzinie niż w obozie", a poza tym, ten podpis nie ma specjalnego znaczenia prawnego i moralnego, gdyż złożony jest w sytuacji zniewolenia.
Po krótkim wahaniu, w obliczu nadziei na rychłe spotkanie z najbliższymi i powrót do „normalnego świata", ku wyraźnej satysfakcji kpt. Cyrano, podpisałem „lojalkę". Miałem świadomość że jest to zobowiązanie, którego nie musi się przestrzegać. Ale poczucie niesmaku pozostało. Z jednej strony - radość, że oto zbliża się koniec rozłąki, że tyle snów o domu o rodzinie i przyjaciołach już niebawem zmieni się w rzeczywistość , ale też i poczucie wstydu, że oto mój heroizm gdzieś przygasł , że skapitulowałem.
Wróciłem do celi z mieszanymi uczuciami. Opowiedziałem wszystko kolegom. Nie okazywali rozczarowania, nie czynili zarzutów. Byliśmy na tyle zżyci ze sobą, ze rozumieliśmy się dobrze. Zebrałem gratulacje i wraz z kilkoma innymi, którzy również zostali zwolnieni, zaczęliśmy pakowanie naszych rzeczy. Rano, następnego dnia, mieliśmy opuścić obóz. Chciałem pożegnać się z Jurkiem, ale miał w tych dniach wolne, więc nie było mi dane jeszcze raz zobaczyć się z nim. Poprosiłem kolegów, aby przekazali mu moje pozdrowienia.
Noc ciągnęła mi się w nieskończoność. Dłuższy czas nie mogłem zasnąć, bowiem w głowie kotłowały mi się różne myśli: ta nieszczęsna „lojalka", spotkanie z rodziną, z uczniami i kolegami w szkole (jeśli będę mógł pracować), z przyjaciółmi. Przesuwały mi się również przed oczyma wspomnienia - niczym jakiś film - z obozu w Uhercach , od pierwszego dnia aż po wywózkę do Łupkowa. Znajdowałem się w półśnie, a do rzeczywistości wróciłem dopiero , gdy usłyszałem śpiew ptaków i promienie wschodzącego słońca rozjaśniły celę.
30 kwietnia rano, po śniadaniu zostaliśmy wywołani przez posłańca z Komendantury. Pożegnaliśmy się z kolegami ze wszystkich cel, biorąc listy do rodzin. W magazynie zdaliśmy rzeczy więzienne (koszulę, pościel, naczynia) i po wydaniu zaświadczeń o zwolnieniu i pieniędzy z naszego konta, żegnani śpiewem pozostających w obozie kolegów, wyruszyliśmy za bramę, ku stacji kolejowej: NOWY ŁUPKÓW.
Uczucie nie dającej się opisać radości mieszało się z innym - z żalem, że pozostawiliśmy w obozie wspaniałych kolegów i cząstkę naszego życia. Jednakże , z chwilą, kiedy zamknęła się za nami brama obozu z „kogucikami", kiedy przestaliśmy już słyszeć śpiew kolegów, uświadomiliśmy sobie, że jesteśmy...WOLNI!!!! . I to było jedno z najwspanialszych odczuć , jakiego doznałem w swoim życiu.
XXXVIII.
I SPEŁNIŁY SIĘ MOJE SNY
Pierwsza niedziela w nowym miejscu, w Łupkowie. Rano przybył proboszcz z miejscowej parafii - bardzo sympatyczny , chłopaczkowato wyglądający ks. Pokrywka, który odprawił nam Mszę św. Ogromnie przejęty swoja pierwszą duszpasterska posługą wśród internowanych, pogubił się w homilii i w pewnym momencie zabrakło mu słów do wyrażenia myśli, więc pomogliśmy mu, i w ten sposób homilia przekształciła się w dialog z nami.
A potem były wizyty rodzin. Jakże inny był ich przebieg w porównaniu z tymi w Uhercach - rozmowy w dużej świetlicy, z zachowaniem pełnej swobody, bez rewizji .
W poniedziałek zaczęto też zwalniać - jakby na potwierdzenie zapowiedzi komendanta - większe grupy internowanych.
Mój „opiekun", kpt. Cyrano przybył 29 kwietnia. Przywitałem go, jak zwykle , bardzo serdecznie, gdyż taką od początku przyjąłem taktykę. Moja pozorna serdeczność miała zrobić na nim wrażenie, że ma do czynienia z człowiekiem łagodnym, a nie z ekstremistą. To była niezbyt szczera gra z mojej strony, ale wiedziałem, że on również nie jest szczery wobec mnie i że jego zadaniem jest wybadać , w jakim stopniu odosobnienie „pozytywnie" wpłynęło na moją świadomość jako „obywatela socjalistycznego państwa".
Cyrano, jak zwykle, wypytał szczegółowo o zdrowie, samopoczucie. Nie nawiązywał nic do niedawnych wypadków w Uhercach.
- Panie Tomaszu - zaczął ciepło - mam dla Pana dobrą wiadomość. Władze obozowe i ja sam, mamy dobrą opinię odnośnie pańskiego sprawowania, która poskutkowała tym, że Komendant Wojewódzki postanowił zwolnić pana z ośrodka odosobnienia. Tak, już rodzina czeka, żona i dzieci tęsknią, więc postarałem się , aby pana zwolniono - uśmiechnął się zza swoich okularów tym uśmiechem, który czynił jego nalaną twarz, podobną do księżyca w pełni. Wyjął z teczki dwie zadrukowane kartki i podsunął mi je. - Wystarczy, że podpisze pan to i to - rzekł patrząc mi w oczy. Spodziewałem się tego, miałem więc przygotowaną odpowiedź. Pierwszy dokument to...."Zobowiązanie do współpracy", drugi zaś - „Zobowiązanie do przestrzegania porządku prawnego PRL i nieprowadzenia działalności wymierzonej w ustrój", czyli - tzw. „lojalka".
- Panie kapitanie - odparłem bez namysłu. - Tego „Zobowiązania do współpracy" nie podpiszę nawet wtedy, jeśli będę musiał na skutek odmowy jeszcze dłużej tu zostać.
Cyrano nie upierał się, nie nalegał. Powiedział, że nie ma przymusu, że jest to tylko dobrowolny gest, wynikający z „poczucia obywatelskiego obowiązku". Prosi tylko, abym podpisał ten drugi dokument.
Miałem jeszcze pewne wahania, bowiem kilku kolegów wcześniej, w Uhercach odmówiło podpisania „lojalki" i pozostało w obozie. Jednakże , podczas ostatnich odwiedzin w Uhercach, na dwa dni przed naszym buntem i wywózką, Krystyna prosiła mnie, abym - jeśli to „Zobowiązanie" dadzą - podpisał je, bo w domu wszyscy tęsknią, a szczególnie dzieci. Również zaprzyjaźnieni księża (o. Bogumił i ks. Marian Rajchel) zalecali podpisanie tego dokumentu, gdyż jestem „bardziej potrzebny rodzinie niż w obozie", a poza tym, ten podpis nie ma specjalnego znaczenia prawnego i moralnego, gdyż złożony jest w sytuacji zniewolenia.
Po krótkim wahaniu, w obliczu nadziei na rychłe spotkanie z najbliższymi i powrót do „normalnego świata", ku wyraźnej satysfakcji kpt. Cyrano, podpisałem „lojalkę". Miałem świadomość że jest to zobowiązanie, którego nie musi się przestrzegać. Ale poczucie niesmaku pozostało. Z jednej strony - radość, że oto zbliża się koniec rozłąki, że tyle snów o domu o rodzinie i przyjaciołach już niebawem zmieni się w rzeczywistość , ale też i poczucie wstydu, że oto mój heroizm gdzieś przygasł , że skapitulowałem.
Wróciłem do celi z mieszanymi uczuciami. Opowiedziałem wszystko kolegom. Nie okazywali rozczarowania, nie czynili zarzutów. Byliśmy na tyle zżyci ze sobą, ze rozumieliśmy się dobrze. Zebrałem gratulacje i wraz z kilkoma innymi, którzy również zostali zwolnieni, zaczęliśmy pakowanie naszych rzeczy. Rano, następnego dnia, mieliśmy opuścić obóz. Chciałem pożegnać się z Jurkiem, ale miał w tych dniach wolne, więc nie było mi dane jeszcze raz zobaczyć się z nim. Poprosiłem kolegów, aby przekazali mu moje pozdrowienia.
Noc ciągnęła mi się w nieskończoność. Dłuższy czas nie mogłem zasnąć, bowiem w głowie kotłowały mi się różne myśli: ta nieszczęsna „lojalka", spotkanie z rodziną, z uczniami i kolegami w szkole (jeśli będę mógł pracować), z przyjaciółmi. Przesuwały mi się również przed oczyma wspomnienia - niczym jakiś film - z obozu w Uhercach , od pierwszego dnia aż po wywózkę do Łupkowa. Znajdowałem się w półśnie, a do rzeczywistości wróciłem dopiero , gdy usłyszałem śpiew ptaków i promienie wschodzącego słońca rozjaśniły celę.
30 kwietnia rano, po śniadaniu zostaliśmy wywołani przez posłańca z Komendantury. Pożegnaliśmy się z kolegami ze wszystkich cel, biorąc listy do rodzin. W magazynie zdaliśmy rzeczy więzienne (koszulę, pościel, naczynia) i po wydaniu zaświadczeń o zwolnieniu i pieniędzy z naszego konta, żegnani śpiewem pozostających w obozie kolegów, wyruszyliśmy za bramę, ku stacji kolejowej: NOWY ŁUPKÓW.
Uczucie nie dającej się opisać radości mieszało się z innym - z żalem, że pozostawiliśmy w obozie wspaniałych kolegów i cząstkę naszego życia. Jednakże , z chwilą, kiedy zamknęła się za nami brama obozu z „kogucikami", kiedy przestaliśmy już słyszeć śpiew kolegów, uświadomiliśmy sobie, że jesteśmy...WOLNI!!!! . I to było jedno z najwspanialszych odczuć , jakiego doznałem w swoim życiu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz