XXXVII.
JUREK !
Trzeciego dnia pobytu w Łupkowie, wracając ze stołówki po obiedzie, doznałem na widok „wychowawcy" olśnienia. Wydało mi się, że go dobrze znam. Tak, to musi być on. Zdaje się być tylko trochę wyższy od czasu naszego rozstania, ale to zapewne mundur i czapka stwarzają takie wrażenie. I twarz nieco poszarzała, przygaszona jakimś brzemieniem; włosy, kiedyś czarne, teraz szpakowate, ale to nic dziwnego, przecież starzejemy się wszyscy, a ja też nie wyglądam już tak, jak wtedy. Oczy jednak nie zmieniają się i ten uśmiech, którym odpowiedział na dowcip jednego z naszych, wracających z obiadu. To na pewno on. Zwłaszcza, że przez moment przyglądał mi się również. Podzieliłem się tym swoim spostrzeżeniem z kolegami.
- Słuchajcie. Wydaje mi się, że ten podporucznik to mój kolega z liceum. Przyjaźniliśmy się, wspólnie robiliśmy szkolny kabaret. Nie dziwcie się , że będę z nim rozmawiał.
- Oczywiście, rozumiemy. Nie ma sprawy. Dowiedz się przy okazji , kiedy będzie "kipisz".
Mając więc wyraźna zgodę kolegów, wyszedłem na korytarz . Odczekałem chwilę, aż skończy rozmowę z jednym z internowanych na temat biblioteki, po czym zagadnąłem:
- Przepraszam panie poruczniku, czy bywał pan w latach sześćdziesiątych Jarosławiu ?
- Tak, dosyć długo. - odparł i uśmiechnął się .
- Chodził pan do „plastyka"?
- Taaak. - I to długie, przeciągnięte na niskim tonie „Taaak", było charakterystyczne dla Jurka, naszego szkolnego parodysty, którego, z racji wojskowego nazwiska, zwaliśmy „Żołnierzem".
-To dawaj pyska, Jurek! -zawołałem , otwierając ramiona. Uściskaliśmy się serdecznie na oczach kolegów, którzy ciekawi byli tego niecodziennego spotkania, a Jurek zaprosił mnie do dyżurki na kawę.
Pijąc kawę, rozmawialiśmy ponad godzinę - z początku chaotycznie, o tej, nietypowej dla spotkania po latach sytuacji, później już spokojnie o wszystkim, co nas tyczyło. Wspominaliśmy nasze młode lata, wspólne występy w szkolnym kabarecie, nauczycieli, koleżanki, kolegów. Co raz - na wspomnienie kogoś ze znajomych lub zabawnej sytuacji z lat szkolnych - jego zmęczoną życiem twarz rozjaśniał uśmiech, jaki pamiętałem. Widziałem , że to spotkanie po trzynastu latach również jest dla niego ważne, że sprawia mu radość. Mówił, że również mnie rozpoznawał, ale moja ruda broda i przerzedzone włosy przeczyły obrazowi tego „Grubego Toma" (tak na mnie wołali w szkole, choć gruby wówczas wcale nie byłem), jakiego zapamiętał.
Opowiedział mi w skrócie swoją historię - jak trafił do pracy w służbie więziennej. W pewnym sensie była to ucieczka przed życiem w normalnym świecie, który okazał się dla niego brutalny. Zaszył się tu, w tej bieszczadzkiej dziurze i chce szczęśliwie dotrwać do emerytury. Akuratnie jeszcze rok mu zostało.
- A co u ciebie? Co cię tu przyniosło? - To pytanie musiało w końcu paść.
Opowiedziałem o swojej rodzinie, o pracy w szkole, o działalności w „Solidarności", o aresztowaniu i pobycie w Uhercach. W pewnym momencie, mając na uwadze to, że zbyt długo już siedzimy razem przy kawie, poprosiłem Jurka na odchodnym, aby był łaskaw uprzedzić nas wcześniej o mającym nastąpić „ kipiszu" . Jurek spojrzał w okno i uśmiechając się, rzekł:
- Właśnie idą.
Rzeczywiście, z oddalonego jakieś sto metrów od nas budynku administracyjnego, wychodziła grupa klawiszy, zmierzając w naszym kierunku. Szybko pożegnałem przyjaciela i czym prędzej udałem się do celi, by powiadomić kolegów.
Wieść o nadchodzącym „kipiszu" w mgnieniu oka rozeszła się po wszystkich celach. Natychmiast poznikały świeżo wykonane w Łupkowie pieczątki obozowe, chusty pamiątkowe, ale... nikt nie wchodził. Jednakże , na korytarzu był ruch. Słychać też było śmiech kolegów. Czyżby alarm był fałszywy?
Kiedy wyszedłem na korytarz, ujrzałem spoconego klawisza, „mordującego" po drugiej stronie wejściowej kraty zamek. Stojący obok niego inni klawisze, ponaglali go. Jurek, stojąc w drzwiach dyżurki, lekko uśmiechał się, tak jak dawniej, gdy miał zamiar parodiować któregoś z profesorów.
Po naszej stronie zbierało się coraz więcej kolegów, którzy złośliwie doradzali czerwonemu z wysiłku klawiszowi, czym może ten zamek otworzyć. Wśród nich był zapewne sprawca całego zamieszania. Okazało się, że na wieść o „kipiszu", ktoś z naszych włożył do dziury na klucz kawałek patyka. Klawisz, mordujący się z zamkiem, robił dobrą minę do złej gry, tak, jakby otwarcie zamka traktował jako element rywalizacji sportowej. Jurek przez chwilę przyglądał się tej scenie, po czym zwrócił się do nas:
- Który z panów pomógłby otworzyć?
Za naszą aprobatą jeden z kolegów (chyba sam sprawca) wydłubał i wyciągnął patyk. Rozpoczął się „kipisz", ale już raczej jako czysta formalność, bowiem towarzyszyły mu żarty - tak po naszej, jak i po stronie klawiszy.
Był to pierwszy z licznych kawałów, jakie internowani w Łupkowie urządzali klawiszom; te następne odbywały się już bez mojego udziału, bowiem 30 kwietnia opuściłem obóz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz