XXIII.
MONOTONIA
Jak już wspominałem, nasze życie obozowe w pierwszym okresie pobytu za kratami nie należało do łatwych.
Śmieszne stwierdzenie. Przecież życie za kratami tak jest zorganizowane, żeby nie było wesołe, a raczej stanowiło udrękę dla skazanych. Przecież więzienie ma być karą, a nie miejscem relaksu wypoczynku, przyjemności dla przestępców.
Tak, tylko myśmy nie byli przestępcami, mieliśmy poczucie niesprawiedliwości, jaka nas dotknęła, przeżywaliśmy dramat rozstania z najbliższymi i swoim środowiskiem.
Nasze zajęcia w obozie początkowo polegały na... nudzeniu się. Pogarszało to nastroje, bowiem sprzyjało rodzeniu się różnych głupich myśli, w tym samobójczych. Wpływało też na nerwowość, drażliwość, zwłaszcza wówczas, gdy kolejna wizyta esbeków kończyła się pozostawieniem nas w obozie.
Dokuczała nam monotonia, pojawiająca się już z samego rana w zgrzycie klucza w drzwiach celi, w okrzyku klawisza: POBUDKA! WSTAWAĆ!, w kolejce do kibla i złośliwych komentarzach wobec kolegów mających problemy gastryczne. Potem - toaleta w zimnej wodzie, odgłos baniaka z zupą mleczną (czasem zarobaczoną) i kany z czarną kawą zbożową, ciągnionych przez więźniów po posadzce od drzwi do drzwi poszczególnych cel . I towarzyszący temu odgłos rygli, zasuw przy drzwiach. Następnie - posiłek, mycie misek i garnuszków w zimnej wodzie, wizyta dyżurnego klawisza (czasem w obecności oficera) i sprawdzanie obecności, półgodzinny spacer dookoła spacerownika, czas wolny (zwykle dosypianie lub czytanie i dyskusje), obiad (znowu te same odgłosy szurania baniaków po posadzce).
Obiad składał się zazwyczaj z niedoprawionej lury, mającej przypominać zupę. Coś tam w niej pływało - jakieś rozgotowane badyle, a jak był krupnik, to i oprócz robaków można było trafić na kawałek ziemniaka i strzęp mięsa. Drugie danie składało się z mięsa byle jak przyrządzonego, kaszy jęczmiennej, czasem ziemniaków, ale chyba pastewnych, bo śmierdzących i wodnistych. Jedyne, co smakowało, to kiszona kapusta lub ogórek.
Po obiedzie- tak jak i przed nim - czas dłużył się. Aż do kolacji. I znowu drzemka, dyskusje, sprzeczki, czytanie rozmyślanie, marzenia. Potem - kolacja. Te same odgłosy jak z rana i w południe . Tylko do szarej margaryny dawano jeszcze dżem, a zamiast czarnej kawy była herbata, lekko słodzona, ale o dziwnym smaku (ci, którzy mieli za sobą służbę w wojsku mówili, że herbata ta jest zaprawiana JOHAMBINĄ). Do tego jeszcze dawano ćwiartkę bochenka chleba na osobę. Po kolacji podejmowaliśmy przerwane tematy rozmów , próbowaliśmy zgadywać, co przyniesie jutrzejszy dzień - i tak, aż do apelu wieczornego, polegającego na sprawdzeniu obecności przez klawisza obejmującego dyżur na noc. Temu wszystkiemu towarzyszyła „ samoczynnie" włączająca się propaganda płynąca z „kołchoźnika", doprowadzająca nas do wściekłości, bo nijak nie można było tego baniaka wyłączyć, więc zmuszeni byliśmy do słuchania dziennika radiowego, a zaraz po nim „Regulaminu więziennego", który cały czas dotyczył skazanych przestępców.
Nasza doba kończyła się wystawianiem na korytarz taboretów z odzieżą po godzinie 21 i „ zaszywaniem się" w pościeli, gdyż rozebranym do kaleson i podkoszulków internowanym było zimno. Jeszcze ostatni zgrzyt klucza w zamku, który towarzyszył nam w tym dniu kilkanaście razy i odgłos zasuwanego rygla (żeby nikt nie uciekł) i za chwilę, najpóźniej o 22.00, gasło wyłączane na zewnątrz celi światło.
Odtąd musiało nam wystarczyć padające przez okna światło z licznych latarni przy spacerowniku, przy placu, wzdłuż drogi wiodącej do sąsiednich pawilonów i budynków administracji więziennej. W dali widać było światła wioski, sunące wolno światła samochodów jadących drogą na Lesko. Czasem, przy mroźnej, bezchmurnej pogodzie, nad porośniętymi lasem wzgórzami pojawiał się srebrzysty księżyc, zaglądając do naszych cel, jakby chciał w solidarności z nami użyczyć trochę swojego światła.
I tak zaczynało się nocne czuwanie, polegające na „sufitowaniu", przywoływaniu obrazów rodziny, najbliższych, na modlitwie. Gdzieś, przed północą, o stałej godzinie rozlegał się gwizd parowozu ciągnącego jakiś pociąg i nabierającego szybkości. Wsłuchiwałem się w ten odgłos przewijający się między wzgórzami , jak zanikał, pojawiał się znów na chwilę, by rozpłynąć się w ciemnościach. Kogo? Lub co? Wiózł ten nocny pociąg o takiej porze? - zadawałem sobie pytania. Ale jednocześnie marzyłem o wolności, bo ten odgłos fuczącej lokomotywy, stukotu kół, powtarzającego się w oddali gwizdu - wszystko działało na wyobraźnię i pozwalało choć na chwilę przenieść się w inny świat, poza te kraty, których cienie, wydłużone przez padające od lamp światła, zagarniały ściany i sufit naszej celi.
Na szczęście, ta monotonia trwała do pewnego czasu, t.j. do momentu otwarcia cel, które musieliśmy sobie wywalczyć. Wtedy reżym więzienny zelżał, a klawisze wykonywali swoje obowiązki mniej gorliwie. Ale to było później.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz