Mój bloog to nie tylko własne przeżycia, ale też wspomnienia, przemyślenia dotyczące bieżących spraw. Pragnę, odkrywając przed innymi to, co mnie boli, interesuje, frapuje, zachęcić innych do wymiany poglądów, tudzież doświadczeń w prezentowanych tematach. Mam już bagaż doświadczeń życiowych, a jako świeżo emerytowany nauczyciel między pięćdziesiątką a sześćdziesiątką, czuję sie jeszcze potrzebny. Jestem już dziadkiem, choć na takiego nie wyglądam. Zajmuję się pszczelarzeniem, malowaniem, teatrem, pisaniem oraz działką. Parałem się też pracą samorządową, ale obecnie wyborcy zaproponowali mi czteroletni wypoczynek, dlatego też mam czas dla wszystkich, którym moje towarzystwo będzie miłe.

27 grudnia, 2017

Czas strachu, łez i nadziei (cd.) XXII - 18 marca 2009

XXII.

KONOWAŁ
    
     To było w pierwszym tygodniu  mojego pobytu w Uhercach, tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Wieczorem, gdy już  wystawiliśmy taborety z odzieżą na korytarz, leżący na pryczy pode mną rolnik z Kaszyc, Kazimierz Bajcar dostał  nagle silnych dreszczy, którym towarzyszyły bóle głowy, mięśni i wysoka temperatura. Obaj zaprzyjaźniliśmy się dość szybko , bowiem, oprócz „wspólnego" piętrowego łoża łączyło nas coś jeszcze, co było powodem przykrych interwencji i docinków ze strony współlokatorów, mianowicie - chrapanie. Miedzy innymi, z powodu tej przypadłości, aby pozwolić kolegom zasnąć, długo poddawałem się rozmyślaniom i praktycznie zasypiałem jako ostatni.
   Ponieważ Kazimierz był człowiekiem dość potężnej postury ( tak sobie wyobrażałem Macieja Borynę, zanim  wykreował go w filmie Władysław Hańcza), cierpiącym również na dolegliwości sercowe, poważnie zaniepokoiliśmy się jego stanem. W dodatku, od dziurawego okna wiało niemiłosiernie i to wprost na głowę chorego. Przykryłem go dodatkowo swoim ciężkim płaszczem, od strony okna przewiesiliśmy ręczniki. Nasz stomatolog, Andrzej Dolata,  jako lekarz stwierdził, że potrzebna jest tu fachowa pomoc medyczna i odpowiednie leki, gdyż przy takiej temperaturze życie chorego jest w niebezpieczeństwie.Postanowiliśmy więc wezwać klawisza.Długo waliliśmy pięściami w okute drzwi, zanim zjawił się niezbyt przez nas lubiany plutonowy „Loczek" - wyjatkowy służbista, odznaczający się szczególną złośliwością.
    Przedstawiliśmy mu sytuację chorego i zażądaliśmy, aby sprowadził z innej celi lekarza kardiologa, Romana Cichulskiego. „Loczek" odmówił jednak, zasłaniając się regulaminem. Podszedł do chorego Kazimierza, popatrzył na niego z góry.
    - Jutro rano będzie więzienny lekarz, to go zbada. Powinien do rana wytrzymać.- Odwrócił się i zamierzał wyjść z celi.
     Byliśmy oburzeni jego bezdusznością. Stasio Płatko zagrodził mu drogę swoim ciałem i w niezwykle dramatycznym stylu wygłosił  tyradę o bezprawiu, o bandytyzmie, jaki komuna wobec nas stosuje. Z tą jego ekspresją kontrastowała spokojna, flegmatycza perswazja Andrzeja Dolaty. Odwołał się  do odpowiedzialności moralnej i prawnej klawisza za życie i zdrowie chorego. Poprosił o dostęp do gabinetu lekarskiego, celem pobrania doraźnych leków.
     W końcu „Loczek" dał się przekonać i zaprowadził naszego stomatologa do gabinetu. Gdzieś widocznie obudziło się w nim poczucie odpowiedzialności i ludzkie sumienie, bo przyniósł zaparzoną herbatę. I tak ratowaliśmy naszego Bajcara, który po zażyciu leków wypiciu gorącej herbaty, przykryty dodatkowo moim płaszczem, wypocił się  przez całą noc. Rano gorączka minęła, ale mocno osłabiony, musiał zejść z pryczy i udać się do felczera, bowiem pan konował nie miał zwyczaju przychodzić do pacjenta.
    Felczer , starszy, łysawy  i ospały gość o „końskiej twarzy" - jak ktoś określił jego fizjonomię -  miał swoją asystentkę, pielęgniarkę, o również wątpliwej urodzie. Była ona jednocześnie jego żoną, a ze względu na tę „urodę" i nieprzyjemny wyraz twarzy, nazwaliśmy ją  „Liwią", na cześć pewnej intrygantki i trucicielki cesarskiego pałacu w starożytnym Rzymie. Oboje byli dobraną parą i oboje wyraźnie okazywali nam swoja niechęć. Jedynym medykamentem, jaki nam aplikowali na każdą dolegliwość, był ASPROCOL.
    Miałem i ja swoje spotkanie z konowałem
     W trzecim tygodniu internowania, po całodniowym  migrenowym bólu głowy, który łagodniał jedynie przy zamknięciu oczu, obudziłem się rano z dziwnym dźwiękiem w  uszach. To tak, jakbym przyłożył ucho do telegraficznego słupa - prawie ten sam dźwięk, niby ciągły pisk, niby cykanie świerszczy. Zgłosiłem się do naszego felczera, rejestrując się wpierw u „Liwii" podczas jej porannego obchodu cel. Oczywiście, nie odkrył prawdziwej przyczyny tego stanu. Nic, praktycznie nic, poza tym, że sprawą powinien zająć się laryngolog. Na wszelki wypadek dał mi  trzy tabletki ASPROCOLU - na rano, w południe i na noc.
    Oczywiście, po jakimś czasie laryngolog przyjechał. Jakież było moje zaskoczenie, gdy okazał się nim  szwagier mojej koleżanki  z liceum, w której „kochałem się na zabój", otrzymawszy „kosza". Nie mniej zaskoczony był  na mój widok ten młody lekarz, z którym porozmawialiśmy nie tylko na temat dolegliwości, z jaką przyszedłem, ale również o wspólnych znajomych. Przyczyną mojego schorzenia był stres oraz nadciśnienie tętnicze i warunki pogodowe.  Otrzymałem jakieś tabletki na obniżenie ciśnienia i zapewnienie, że ta dolegliwość  kiedyś ustąpi.
     Receptę musiałem zrealizować w ramach funduszy, jakie otrzymałem z domu, a które znajdowały się  na moim koncie u sierżanta „Wypiski"- bardzo grubego i niskiego, o czerwonej, świńskiej twarzy klawisza, obsługująccego nasze finanse, a jednocześnie sprzedającego nam herbatę, ciastka, papierosy, cukier i środki piśmiennicze.
   Oczywiście, dolegliwość, jaka mnie wówczas dopadła, zanikała na jakiś czas, by pojawić się znowu i stać się w końcy stałym elementem mojego życia aż do dzisiaj. Już zdążyłem się do tego przyzwyczaić.

Czas strachu, łez i nadziei (cd.)

środa, 18 marca 2009 23:17

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz