Mój bloog to nie tylko własne przeżycia, ale też wspomnienia, przemyślenia dotyczące bieżących spraw. Pragnę, odkrywając przed innymi to, co mnie boli, interesuje, frapuje, zachęcić innych do wymiany poglądów, tudzież doświadczeń w prezentowanych tematach. Mam już bagaż doświadczeń życiowych, a jako świeżo emerytowany nauczyciel między pięćdziesiątką a sześćdziesiątką, czuję sie jeszcze potrzebny. Jestem już dziadkiem, choć na takiego nie wyglądam. Zajmuję się pszczelarzeniem, malowaniem, teatrem, pisaniem oraz działką. Parałem się też pracą samorządową, ale obecnie wyborcy zaproponowali mi czteroletni wypoczynek, dlatego też mam czas dla wszystkich, którym moje towarzystwo będzie miłe.

27 grudnia, 2017

Czas strachu, łez i nadziei (cd.) XV - 12 lutego 2009

 XV. 

I BYŁY TEŻ „RUSKIE"


          W miesiąc po wizycie ks. bpa Błaszkiewicza pojawili się w naszym obozie zapowiedziani  i oczekiwani goście: ks. Marian Rajchel  i pani Lusia Olszańska, dyrektorka jednej z jarosławskich szkół podstawowych. Przyjechali z transportem paczek od parafian z Jarosławia.
        Ks. Marian  to kapłan z charyzmą. Średniego wzrostu, o ascetycznym wyglądzie i zachowaniu, odznaczał się swoistym poczuciem humoru. Mówił lekko przytłumionym głosem z powodu pewnego schorzenia krtani, ale piękną polszczyzną. Jego bardzo głębokich w treści homilii słuchało się z wielką uwagą i długo zapadały one w pamięci słuchaczów. Można powiedzieć, że każda z nich była małym utworem literackim. Nic dziwnego, że „porywał" wszystkich, którzy choć raz go słyszeli. Potrafił też słuchać   innych, a ta cecha u kapłana jest niezwykle ważna i pożądana. Dzięki tej charyzmie skupił wokół siebie sporą gromadę ludzi aktywnych, stając się, obok proboszcza Kolegiaty, Ks. Bronisława Fili, drugim kapłanem, cieszącym się w mieście tak znaczącym autorytetem.
      Ks. Rajchel był proboszczem malutkiej, wydzielonej parafii  Maryi Królowej Polski, z prowizorycznym, niedawno wybudowanym drewnianym kościółkiem,  przypominającym duży szałas pasterski.  Obok plebanii, mieściły się  murowane baraki wykorzystywane podczas budowy, teraz zaadoptowane na salki katechetyczne i duszpasterskie. W jednej takiej salce  miały odbywać się spotkania KIK-u, który swoją działalność miał rozpocząć z udziałem ks. bpa Błaszkiewicza właśnie 13 grudnia 1981 . r. W wieczór poprzedzający noc stanu wojennego, pod czujnym okiem zacnego proboszcza, przygotowywaliśmy właśnie tę salkę na jutrzejszą inaugurację. Prace przeciągnęły się do północy. Wcześniej odwiedzili nas jeszcze koledzy z Międzyzakładowej Komisji Związkowej „Solidarności", którzy wracali ze swego dyżuru. Choć sytuacja była napięta, nic nie zapowiadało, że jutrzejszy dzień będzie pierwszym dniem „wojny polsko-jaruzelskiej".
      Teraz ks. Marian Rajchel przyjechał dodać nam otuchy, albowiem w obozie przebywało kilku jego parafian. A poza tym, on prawdziwie dawał przykład swej apostolskiej gorliwości. Pragnął odprawić dla nas Mszę św., ale władze nie zgodziły się na to. Nie uzyskał też zezwolenia na odwiedzenie nas w naszym pawilonie. Traktowany był jako prywatna osoba odwiedzająca, a nie jako kapłan z posługą duszpasterską. Mógł więc rozmawiać tylko pojedynczo ze wskazanymi przez siebie swoimi parafianami. Do nich zaliczył także mnie, choć należałem do innej parafii.
     W czasie rozmowy ks. Marian udzielał przede wszystkim wskazówek duchowych. Przekazał też obrazki religijne do rozdania wszystkim. Ucieszyłem się, bowiem do tej pory modliłem się do małej plastikowej plakietki z wizerunkiem Matki Boskiej Bolesnej - Jarosławskiej Piety , znajdującej się w ołtarzu mojego kościoła. Plakietkę tę zupełnie przypadkowo znalazłem, już po rewizji, w kieszeni marynarki i ten fakt odczytałem jako dowód na to, że Matka Boża jednak mnie nie opuściła.
     Ksiądz Marian zaskoczył mnie, proponując przejście na „ty". Był przecież o kilkanaście lat starszy ode mnie , a w dodatku...ksiądz  z takim autorytetem... Potraktowałem to wyróżnienie jako wyraz szczególnej życzliwości i zaufania, więc przystałem na tę propozycje , choć z początku to „ty" wymawiałem nieśmiało, niewyraźnie.
     Prosił na ostatek,  abym skrzętnie notował wszystkie spostrzeżenia, przemyślenia - jednym słowem - wszystkie przeżycia, bo kiedyś mogą stanowić ważny materiał dokumentarny. Obiecałem , ale - jak widać - zabrałem się do tego znacznie, znacznie później, z wyjątkiem opisanej „na gorąco" historii naszego kwietniowego buntu, zakończonego przeniesieniem nas do obozów w Nowym Łupkowie i Załężu.
    I były też „ruskie pierogi".  Tu ,wyjątkowo, słowo „ruskie" miało pozytywny wydźwięk. Towarzysząca księdzu Marianowi pani Lusia Olszańska, kobieta o wielkim sercu i równie wielkim poczuciu humoru, trochę na wesoło, trochę przez łzy opowiadała, jak zaangażowała grono przyjaciółek - nauczycielek i znajomych  do lepienia pierogów.  Na pewno nie brała pod uwagę faktu, że, jako dyrektorka szkoły, ryzykowała swoje stanowisko, organizując taką akcję i przyjeżdżając do internowanych. A przecież pamiętałem, jak przestrzegano mnie w trakcie zakładania kół „Solidarności" nauczycielskiej, że w szkole, gdzie była dyrektorką, będę miał ogromne trudności właśnie z nią. Tymczasem u niej powstało jedno z najbardziej prężnych kół „Solidarności", do której jako pierwsza zapisała się, pociągając innych nauczycieli. Ona też była główną  inicjatorką przyjazdu księdza Mariana do obozu.
   I żeby tradycji takich odwiedzin stało się zadość, pani Lusia wypełniła ostatnią część swojej misji, przekazując dyskretnie liściki do mnie do innych internowanych.
   Tego wieczoru na korytarzu więziennym postawiono  dwie kuchenki elektryczne i na kolację wszyscy internowani pałaszowali  przysmażane „ruskie".

Czas strachu, łez i nadziei (cd.)

czwartek, 12 lutego 2009 23:02

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz