XIII.
WIZYTY „SMUTNYCH PANÓW"(1)
Wizyty funkcjonariuszy SB odbywały się prawie co dziennie, zwykle między dziewiątą a dwunastą. Przyjeżdżali po dwóch, trzech z Przemyśla i osobno z Krosna. Zazwyczaj każda wizyta kończyła się czyimś zwolnieniem, dlatego budziły one nasze nadzieje.
- Może to na mnie przyjdzie dzisiaj kolej? - myślał głośno niejeden z nas, patrząc z utęsknieniem przez kraty na wchodzących „smutnych panów". Było to niebezpieczne uczucie dla psychiki, bowiem zawód spowodowany brakiem tej oczekiwanej decyzji po odbytej rozmowie z „panem", skutkował dodatkowym stresem, często załamaniem psychicznym, które trwało przez kilka dni i wtedy różne głupie myśli przychodziły do głowy.
Tak więc, oczekiwaliśmy tych wizyt z niecierpliwością. Niektórzy koledzy do południa tkwili przy kratach , wpatrzeni w ścieżkę wiodącą od budynków administracji.
- Może dzisiaj „nasi" przyjadą. - wyrażali głośno swoją nadzieję i smutnieli gdy okazywało się, że tym razem nikt z esbeków nie przybył. Kładli się na swoich pryczach, utkwiwszy wzrok w suficie i oddając się rozmyślaniom. Już w tym dniu byli praktycznie wyłączeni z życia.
To oczekiwanie, któremu z jednej strony trudno się dziwić, gdyż powodowane było zżerającą duszę tęsknotą za najbliższymi , stanowiło też poważne zagrożenie dla każdego z nas, ponieważ osłabiało czujność wewnętrzną, zmiękczało w jakimś stopniu postawę wobec „wybawiciela z niedoli"- esbeka, który podsuwał, jako warunek wypuszczenia na wolność,tzw. „lojalkę" lub - co gorsze - zobowiązanie do współpracy. Jak później okazało się, ktoś dał się na to naciągnąć.
Pierwsi przyjechali nie nasi „opiekunowie", tylko funkcjonariusze MO i SB, celem uzupełnienie papierkowych formalności. Przyjechali jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia. To wtedy, jednemu z nich - starszemu już kapitanowi MO, którego znałem jeszcze z okresu młodości jako funkcjonariusza „lotnej" (dziś „drogówki"), konfiskującego w okresie przedświątecznym choinki kierowcom i furmanom - przekazałem dla mojej żony znalezione w kieszeni marynarki kartki żywnościowe.
Drugi był funkcjonariuszem SB. Też go poznałem , bo - tak jak ja - był synem kierownika szkoły podstawowej. To Jasio Podgórski - parę lat młodszy ode mnie, którego rodzice byli moimi nauczycielami. Ojciec, gdy pełniłem już funkcję szefa „Solidarności", był jednym z inspektorów Wydziału Oświaty. Jasio nie poznał mnie , albo nie chciał poznać. Niezbyt dobrze zapisał się w pamięci internowanych, których miał "pod opieką" i ponoć, za przyczyną ich znajomych, spotkała go później „zła przygoda" w miejscu jego zamieszkania.
Potem przyjechali funkcjonariusze w mundurach „moro". Jeden z nich, młody i przystojny porucznik z sumiastymi wąsami, weryfikował informacje o mojej działalności solidarnościowej. Sprawiał wrażenie, jakby znał dobrze środowisko nauczycielskie. Znowu dowiedziałem się, jakich to „zbrodni" planowaliśmy dokonać, przed którymi społeczeństwo ocalił stan wojenny. Opowiadał, a wtórował mu drugi jego kolega, że widział solidarnościowe listy przeznaczonych do likwidacji funkcjonariuszy MO, że jednemu z jego znajomych wrzucono do mieszkania butelkę z benzyną , a były tam też dzieci w tym mieszkaniu, drugiemu zaś znajomemu milicjantowi wymalowano na drzwiach mieszkania krzyż.
- A dlaczego pan, panie Petry, nie zgodził się jako szef „Solidarności" na przyjęcie do przedszkola dziecka mojego kolegi, milicjanta? Pan wie, jak musiał się męczyć, żeby zapewnić dziecku opiekę?
- Panie poruczniku, jak może pan takie kłamstwa powtarzać?- spytałem spokojnie, aczkolwiek z wściekłości wobec takiego wymysłu oraz wskutek napięcia wewnętrznego, dostałem „szczękościsku". Stąd mówiłem powoli, wyraźnie akcentując pewne kwestie. - Nigdy takie zdarzenie nie miało miejsca. Myśmy naprawdę z Wydziałem Oświaty dobrze współpracowali. Kiedy dowiedziałem się, że nie wszystkie dzieci dostaną się do przedszkoli z powodu braku miejsc, to właśnie ja zwołałem naradę przedstawicieli zakładowych organizacji związkowych, dyrekcji zakładów i inspektorów Wydziału Oświaty. I to na tej naradzie znaleźliśmy takie rozwiązanie, że żadne dziecko w mieście nie znalazło się poza przedszkolem. To po tej naradzie zaadoptowano w czasie wakacji dwa budynki na przedszkola. I dlaczego ten pański kolega taki bzdury rozgłasza.
- No, ja to od niego słyszałem.
- To teraz słyszał pan ode mnie i niech pan łaskawie sprawdzi u inspektora Fedana, szefa Wydziału Oświaty, bo wspólnie to organizowaliśmy. Jeszcze raz powtarzam: wszystkie dzieci od września 1981 r. znalazły się pod opieka przedszkolną.
Wypytywał mnie też o członków Zarządu „Solidarności" nauczycielskiej, ale okazało się, że jest doskonale zorientowany, wiec zaniechałem udzielania dalszych informacji.
- Wie pan, ma pan przecież listę, to proszę z każdym z osobna porozmawiać. Wy przecież teraz możecie każdego wezwać na przesłuchanie, po co więc w tej sprawie przyjeżdżać do mnie. Już wystarczająco jestem dziś zdenerwowany, żeby kontynuować rozmowę. - powiedziałem, udając zmęczonego, choć po tej tyradzie odzyskałem wewnętrzny spokój. Wiedziałem, że nie wolno mi mówić o tych co są na wolności.
Przyjechał też pułkownik LWP, starszy, szczupły i łysawy gość ok. 50-tki. Nie wiem, kto nam powiedział, że jest on z kontrwywiadu. I chyba tak było, bo interesował się szczególnie naszymi kontaktami zagranicznymi. Pytał o rodziny i znajomych za granicą, o wyjazdy. On, jako jedyny z oficerów, odwiedził nas w celi i tu wysłuchał zbiorowych naszych pretensji. Oczywiście - jak zawsze - głównym, najgłośniejszym reprezentantem nas wszystkich był Stasio Płatko, kolejarz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz