Mój bloog to nie tylko własne przeżycia, ale też wspomnienia, przemyślenia dotyczące bieżących spraw. Pragnę, odkrywając przed innymi to, co mnie boli, interesuje, frapuje, zachęcić innych do wymiany poglądów, tudzież doświadczeń w prezentowanych tematach. Mam już bagaż doświadczeń życiowych, a jako świeżo emerytowany nauczyciel między pięćdziesiątką a sześćdziesiątką, czuję sie jeszcze potrzebny. Jestem już dziadkiem, choć na takiego nie wyglądam. Zajmuję się pszczelarzeniem, malowaniem, teatrem, pisaniem oraz działką. Parałem się też pracą samorządową, ale obecnie wyborcy zaproponowali mi czteroletni wypoczynek, dlatego też mam czas dla wszystkich, którym moje towarzystwo będzie miłe.

27 grudnia, 2017

Czas strachu, łez i nadziei (cd.) XIII. - 08 lutego 2009

XIII. 

WIZYTY  „SMUTNYCH PANÓW"(1)
        
       Wizyty funkcjonariuszy SB odbywały się prawie co dziennie, zwykle między dziewiątą a dwunastą. Przyjeżdżali po dwóch, trzech z Przemyśla i osobno z Krosna. Zazwyczaj każda wizyta kończyła się czyimś zwolnieniem, dlatego budziły one nasze nadzieje.
      - Może to na mnie przyjdzie dzisiaj kolej? -  myślał głośno niejeden z nas,  patrząc z utęsknieniem przez kraty na wchodzących „smutnych panów". Było to niebezpieczne uczucie dla psychiki, bowiem zawód spowodowany brakiem tej oczekiwanej decyzji po odbytej rozmowie z „panem", skutkował dodatkowym stresem, często załamaniem psychicznym, które trwało przez kilka dni i wtedy różne głupie myśli przychodziły do głowy.
        Tak więc, oczekiwaliśmy tych wizyt z niecierpliwością. Niektórzy koledzy do południa  tkwili przy kratach , wpatrzeni w ścieżkę wiodącą od budynków administracji.
     - Może dzisiaj „nasi" przyjadą. - wyrażali głośno swoją nadzieję i smutnieli gdy okazywało się, że tym razem nikt z esbeków nie przybył. Kładli się na swoich pryczach, utkwiwszy wzrok w suficie i oddając się rozmyślaniom. Już w tym dniu byli praktycznie wyłączeni z życia.
        To oczekiwanie, któremu z jednej strony trudno się dziwić, gdyż powodowane było zżerającą duszę  tęsknotą za najbliższymi , stanowiło też poważne zagrożenie dla każdego z nas, ponieważ osłabiało czujność wewnętrzną, zmiękczało w jakimś stopniu postawę wobec „wybawiciela z niedoli"- esbeka, który podsuwał, jako warunek wypuszczenia na wolność,tzw. „lojalkę" lub - co gorsze - zobowiązanie do współpracy. Jak później okazało się, ktoś  dał się na to naciągnąć.

       Pierwsi przyjechali nie nasi „opiekunowie", tylko  funkcjonariusze MO i SB, celem uzupełnienie papierkowych formalności. Przyjechali jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia. To wtedy, jednemu z nich - starszemu już kapitanowi MO, którego znałem jeszcze z okresu młodości jako funkcjonariusza „lotnej" (dziś „drogówki"), konfiskującego w okresie przedświątecznym choinki kierowcom i furmanom - przekazałem dla mojej żony znalezione w kieszeni marynarki kartki żywnościowe.
       Drugi był funkcjonariuszem SB. Też go poznałem , bo - tak jak ja - był synem kierownika szkoły podstawowej. To Jasio Podgórski - parę lat młodszy ode mnie, którego rodzice byli moimi nauczycielami. Ojciec, gdy pełniłem już funkcję szefa „Solidarności", był jednym z inspektorów Wydziału Oświaty. Jasio nie poznał mnie , albo nie chciał poznać. Niezbyt dobrze zapisał się w pamięci internowanych, których miał "pod opieką" i ponoć, za przyczyną ich znajomych, spotkała go później „zła przygoda" w miejscu jego zamieszkania.
      Potem przyjechali funkcjonariusze w mundurach „moro". Jeden z nich, młody i przystojny porucznik z sumiastymi wąsami, weryfikował informacje o mojej działalności solidarnościowej. Sprawiał wrażenie, jakby znał dobrze środowisko nauczycielskie. Znowu dowiedziałem się, jakich to „zbrodni" planowaliśmy dokonać,  przed którymi społeczeństwo ocalił stan wojenny. Opowiadał, a wtórował mu drugi jego kolega, że widział solidarnościowe  listy przeznaczonych do likwidacji  funkcjonariuszy MO, że jednemu z jego znajomych wrzucono do mieszkania butelkę z benzyną , a były tam też dzieci w tym mieszkaniu, drugiemu zaś  znajomemu milicjantowi wymalowano na drzwiach mieszkania krzyż.
      - A dlaczego pan, panie Petry, nie zgodził się jako szef „Solidarności" na przyjęcie do przedszkola dziecka mojego kolegi, milicjanta? Pan wie, jak musiał się męczyć, żeby zapewnić dziecku opiekę?
       - Panie poruczniku, jak może pan takie kłamstwa powtarzać?- spytałem spokojnie, aczkolwiek z  wściekłości  wobec takiego wymysłu oraz wskutek  napięcia wewnętrznego, dostałem „szczękościsku". Stąd mówiłem powoli, wyraźnie akcentując pewne kwestie. - Nigdy takie zdarzenie nie miało miejsca. Myśmy naprawdę z Wydziałem Oświaty dobrze współpracowali.  Kiedy dowiedziałem się, że nie wszystkie dzieci dostaną się do przedszkoli z powodu braku miejsc, to właśnie ja zwołałem naradę przedstawicieli zakładowych organizacji związkowych, dyrekcji zakładów i inspektorów Wydziału Oświaty. I to na tej naradzie znaleźliśmy takie rozwiązanie, że żadne dziecko w mieście nie znalazło się poza przedszkolem. To po tej naradzie zaadoptowano w czasie wakacji dwa budynki na przedszkola. I dlaczego ten pański kolega taki bzdury rozgłasza.
       - No, ja to od niego słyszałem.
       - To teraz słyszał pan ode mnie i niech pan łaskawie sprawdzi u inspektora Fedana, szefa Wydziału Oświaty, bo wspólnie to organizowaliśmy. Jeszcze raz powtarzam:  wszystkie dzieci od września 1981 r. znalazły się pod opieka przedszkolną.
        Wypytywał mnie też o członków Zarządu „Solidarności" nauczycielskiej, ale okazało się, że jest doskonale zorientowany, wiec zaniechałem udzielania dalszych informacji.
       - Wie pan, ma pan przecież listę, to proszę z każdym z osobna porozmawiać. Wy przecież teraz możecie każdego wezwać na przesłuchanie, po co więc w tej sprawie przyjeżdżać do mnie. Już wystarczająco jestem dziś zdenerwowany, żeby kontynuować rozmowę. - powiedziałem, udając zmęczonego, choć po tej tyradzie odzyskałem wewnętrzny spokój. Wiedziałem, że nie wolno mi mówić o tych co są na wolności.
       Przyjechał też pułkownik LWP, starszy, szczupły i łysawy gość ok. 50-tki. Nie wiem, kto nam powiedział, że jest on z kontrwywiadu. I chyba tak było, bo interesował się szczególnie naszymi kontaktami zagranicznymi. Pytał o rodziny i znajomych za granicą, o wyjazdy.  On, jako jedyny z oficerów, odwiedził nas w celi i tu wysłuchał zbiorowych naszych pretensji. Oczywiście - jak zawsze - głównym, najgłośniejszym  reprezentantem nas wszystkich był Stasio Płatko, kolejarz.

Czas strachu, łez i nadziei (cd.)

niedziela, 08 lutego 2009 0:07

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz