XII.
WIDZENIA
Już po świętach Bożego Narodzenia zaczęły się odwiedziny rodzin. Odwiedzający musieli mieć specjalne zezwolenie, które załatwiali poprzez miejscowe władze cywilno-wojskowe i milicyjne. A więc, wszystko musiało być pod kontrolą.
Widzenia odbywały się w jednej dużej sali w pawilonie na przeciwko naszego, przy stolikach, pod okiem strażników. Każdy doprowadzany na spotkanie z rodziną był przed widzeniem i po nim rewidowany, przeglądano otrzymane z domu produkty, ale i tak wiele listów i innych rzeczy udawało się przemycić.
Żyliśmy odwiedzinami i z odwiedzin bliskich każdego z nas, bowiem były one dla nas cennym źródłem wiedzy o tym, co dzieje się na tzw. wolności , mogliśmy też przemycać na zewnątrz wieści od nas, no i wzbogacała się nasza „kuchnia". Ale najważniejszy był wpływ tych spotkań na nasza psychikę. Z jednej strony pozytywny, bowiem już sam bezpośredni kontakt z żoną , z dziećmi, z rodzicami łagodził ból rozłąki, dodawał nowych sił na przetrwanie. Z drugiej jednak strony miały one też negatywne skutki u wielu z nas , bowiem właśnie widzenia ową tęsknotę za wolnością , za rodziną potęgowały, powodując kilkudniowy „dołek psychiczny". Jeszcze gorzej wpływały na tych kolegów, których nikt nie odwiedzał - bo albo on nie chciał, bo nie miał też kto, bo SB zakazało odwiedzin za odmowę rozmowy.
Jeden z nas nie chciał widzieć żony, bowiem funkcjonariusz SB przywiózł mu wiadomość, iż właśnie go zdradziła z kimś innym. ( Jak dowiedzieliśmy się później, była to ukartowana przez SB akcja. Ta kobieta została uwikłana przez bezpiekę w romans pozamałżeński i rozbicie rodziny było zaplanowane, a ona sama stała się bezpieki współpracowniczką. - przyp. T.P.).
Pod koniec grudnia również do mnie uśmiechnęło się szczęście. Miałem pierwsze odwiedziny żony. Prędko zebrałem „korespondencję" od kolegów, umieszczając ją pod zakrętkami słoików po dżemach. U nas w domu zawsze robi się przetwory na zimę więc każdy słoik był cenny. Tak też powiedziałem klawiszowi przy rewizji osobistej, pytającemu , po co mi tyle słoików w siatce. Pokiwał ze zrozumieniem głową , a ja modliłem się w duchu , aby nie zechciało mu się przypadkiem odkręcać wieczek. Jednak przepuścił bez słowa.
Krystyna już czekała przy stoliku w sali widzeń. Przez chwilę staliśmy we wzajemnym uścisku, tłumiąc radość połączoną ze łzami. Tego dnia nie mogliśmy napatrzeć się na siebie. Rozmawiając, tuliliśmy nawzajem swoje dłonie, jakbyśmy w ten sposób chcieli nadrobić stracony czas. Obecność strażników krępowała nieco, ale tylko z początku. Potem przestaliśmy zwracać na nich uwagę.
Krysia opowiedziała mi o wszystkim, co działo się od momentu aresztowania: o odwiedzinach przyjaciół, znajomych i zupełnie nieznanych ludzi, którzy oferowali wszelką pomoc, o tęsknocie dzieci, które nie zastały rano ojca. Siedmioletni Bartek doznał prawdziwego szoku, gdy dowiedział się , że jestem internowany i znajduję się w więzieniu. Jednak zachował się jak na chłopca przystało - nie płakał , tylko zamknął się w sobie. Trzyletnia Kasia nie rozumiała jeszcze wszystkiego, więc ciągle pytała, gdzie jest tatuś.
Święta były smutne, zwłaszcza wigilia. Sąsiedzi i znajomi przynieśli wypieki, bo sama Krystyna nie miała siły ani ochoty, by cokolwiek robić . Kartki żywnościowe, które zabrałem ze sobą wraz z dokumentami do obozu, zaraz na drugi dzień po podaniu ich przeze mnie kapitanowi milicji , dostarczył do domu jakiś młody, mundurowy funkcjonariusz. Teściowa odchorowała jego wizytę, bo myślała, że coś złego ze mną się stało.
Poruszyła mnie dogłębnie wiadomość o tragicznej śmierci naszego przyjaciela, Gienia Biernackiego, który w wieczór poprzedzający moje internowanie złożył nam wizytę i bał się przesłuchania na Komendzie, na które miał wezwanie. Miał już za sobą więzienie we Wronkach, przeszedł tortury, więc czego obawiał się najbardziej, to tego, że jak zaczną go bić, to gotów w szale coś strasznego zrobić. W związku z tymi przejściami zmagał się z problemem alkoholowym, który (?) stał się przyczyną jego śmierci. Wracał właśnie do domu i zatoczył się z krawężnika wprost pod milicyjny gazik.
Wszystkie te wieści z domu wprowadziły mnie w fatalny nastrój. Ale z drugiej strony cieszyłem się okazywaną dobrocią, solidarnością ludzi - znajomych i nieznajomych. Szczególnie podniosły mnie na duchu wieści od zaprzyjaźnionych kapłanów: dominikanina, o. Bogumiła, franciszkanina , o. Albina i ks. Mariana Rajchela. Oni także otaczają rodzinę opieką oraz modlitewnym wsparciem .
Opowiedziałem w skrócie o naszej, obozowej wigilii, o tym , jak tutaj jest. Wiedziałem, że po tamtej stronie, na zewnątrz te informacje będą miały swoje znaczenie, że ludzie czekają na nie . Poprosiłem też o przysłanie lub przywiezienie fotografii dzieci.
Nie zdążyliśmy wszystkiego sobie powiedzieć , bo czas wyznaczony na widzenie dobiegał końca. Przekazując mi dyskretnie kilka „liścików", które ulokowałem natychmiast w obmyślonym wcześniej schowku, Krystyna poinformowała mnie, że wybierają się do nas szczególni goście - ks. Marian Rajchel i Lusia Olszańska (dyrektorka jednej z jarosławskich szkół podstawowych ), która obiecała wraz z koleżankami nalepić nam „ruskich pierogów".
Pożegnanie, również gorące jak przywitanie i ... muszę zostawić małżonkę w sali widzeń, przechodząc ze strażnikiem do pomieszczenia, gdzie rewizji poddane zostały rzeczy przywiezione z domu.
Tym razem obyło się bez przeszukania osobistego. Niczego nie znaleziono. Jakież było moje zdumienie i radość jednocześnie, gdy, już będąc w celi, odkryłem w przywiezionej przez żonę kilogramowej torebce cukru ukrytą przez Bartka łyżeczkę do herbaty. Ten mały konspirator zręcznie odkleił opakowanie, a potem, po schowaniu łyżeczki, po mistrzowsku zakleił z powrotem. To był jego objaw solidarności z ojcem, albo tez jego zemsta na komunie Niebawem również Kasia miała mieć „swój udział" w tej walce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz