Mój bloog to nie tylko własne przeżycia, ale też wspomnienia, przemyślenia dotyczące bieżących spraw. Pragnę, odkrywając przed innymi to, co mnie boli, interesuje, frapuje, zachęcić innych do wymiany poglądów, tudzież doświadczeń w prezentowanych tematach. Mam już bagaż doświadczeń życiowych, a jako świeżo emerytowany nauczyciel między pięćdziesiątką a sześćdziesiątką, czuję sie jeszcze potrzebny. Jestem już dziadkiem, choć na takiego nie wyglądam. Zajmuję się pszczelarzeniem, malowaniem, teatrem, pisaniem oraz działką. Parałem się też pracą samorządową, ale obecnie wyborcy zaproponowali mi czteroletni wypoczynek, dlatego też mam czas dla wszystkich, którym moje towarzystwo będzie miłe.

26 grudnia, 2017

Czas strachu, łez i nadziei (cd.) VII - 07 stycznia 2009

 VII.

TROCHĘ NADZIEI

     Przez pierwszy tydzień wszyscy żyliśmy nadzieją, że to nie potrwa długo, że władze opamiętają się i gdzieś, ktoś dokona weryfikacji, w wyniku której, po prostu, zaczną nas zwalniać do domów. Każdy z nas miał przekonanie o własnej niewinności. Liczyliśmy na to, że Jaruzelski wykorzysta stan wojenny po to, aby rozprawić się z „partyjnym betonem" i nieuczciwymi działaczami partii, że oczyści teren pod reformy polityczne i społeczne, a nasze miejsca w ośrodkach odosobnienia zajmą oportunistyczni dyrektorzy zakładów i przedsiębiorstw wskazani przez „Solidarność", którzy właśnie byli przyczyną napięć i protestów nasilających się przez ostatnie miesiące w różnych regionach Polski. Jak naiwne były te przypuszczenia, mieliśmy przekonać się niebawem.
     Tymczasem zaczęliśmy „organizować" sobie życie obozowe. Przede wszystkim przyjęliśmy za fakt oczywisty nasza sytuację. Pan Bóg wyposażył naturę człowieka w zdolność przystosowywania się do różnych, nieprzewidzianych sytuacji. Instynkt przetrwania towarzyszył ludzkości od najdawniejszych czasów i dlatego ona istnieje mimo przeróżnych kataklizmów.
     Z więźniami, którzy donosili nam posiłki, prędko nawiązaliśmy swoiste kontakty. Oni dostawali od nas paczki herbaty, z której parzyli swój „mocny czaj", w zamian dostarczali nam przemycane z warsztatów więziennych brzeszczoty, kable i inne zamawiane rzeczy, m.in. koszule i czapki więzienne, zupełnie nowe trzewiki, ścierki, ręczniki, prześcieradła.
    Brzeszczoty i kable potrzebne nam były do produkowania tzw. „betoniarek", czyli grzałek do gotowania wody, które podłączaliśmy do oprawek lamp sufitowych (gniazdek elektrycznych oraz kontaktów w celi nie było) i w ten sposób gotowaliśmy w litrowych słoikach wodę na herbatę, a później na kawę, która wówczas była cennym, „prezentowym" luksusem. Gotowanie trwało dosłownie kilka minut, ale urządzenie to huczało niesamowicie, co z bulgotem gotującej się wody przypominało głos pracującej betoniarki. Gdy ta praktyka przeniosła się na inne cele, wówczas nie wytrzymywała instalacja elektryczna. Niektórzy wytwarzali łuk elektryczny (bo na tym polegała cała tajemnica działania „betoniarki") za pomocą dwóch żyletek oddzielonych od siebie zapałkami i podłączonych do kabla. Dużo tego sprzętu traciliśmy podczas „kipiszów" ( nagłych rewizji), ale zawsze więźniowie dostarczali nam nowe materiały.
       Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Dla nas i dla naszych najbliższych najbardziej smutne święta. Liczyliśmy jednak do ostatniej chwili, że ten koszmar skończy się dla nas przed nimi. W miarę upływu czasu ta nadzieja przybierała na sile, zwłaszcza, że wreszcie pojawili się funkcjonariusze SB, przywożąc zwolnienia z internowania dla dwóch naszych kolegów, prawdopodobnie internowanych omyłkowo. Skoro taka wieść się rozeszła, również każdy z nas zaczął uważać, że jego internowanie jest pomyłką. Potęgowało to tylko nadzieję na rychłe zwolnienie i koniec „wojny polsko-jaruzelskiej". Zaczęliśmy wypatrywać funkcjonariuszy SB jako naszych „wybawicieli" i każdy z nas oczekiwał, że tym razem „to właśnie ja będę owym szczęśliwcem, idącym na wolność, do rodziny, do najbliższych". To pełne nadziei oczekiwanie pozwalało przetrwać wszystkie niedogodności życia obozowego, ale z drugiej strony, każdorazowy zawód - gdy wyszedł na wolność ktoś inny a nie ja, albo, gdy w tym dniu nikt z esbeków nie pojawił się - pogłębiał tylko stan depresji, w którą co chwilę ktoś z nas popadał.
    Depresję potęgowały codzienne „audycje" nadawane przez więzienny radiowęzeł. Każdego dnia, regularnie dobijano nas komunikatem o wprowadzeniu stanu wojennego, o zagrożeniach dla „porządku publicznego i spokoju społecznego" ze strony „ekstremy solidarnościowej". Dodatkowo „wypowiadały się" dyżurne w takich okazjach baby, cieszące się z tego, że „dzięki mądrej decyzji tow. generała Jaruzelskiego będzie teraz spokój, bo one tak bardzo martwiły się o los Polski i swoich dzieci oraz wnuków". Niestety, mogliśmy tylko rzucać butami w głośnik, bowiem radiowęzła nie dało się wyłączyć.
     Na parę dni przed świętami przybył stary funkcjonariusz milicji w randze kapitana, którego znałem jeszcze z okresu swego dzieciństwa jako sierżanta, gdy pod oknem mojego domu (budynku czteroklasowej wiejskiej szkoły) zatrzymywał jadące w okresie przedświątecznym samochody i furmanki, rekwirując wiezione z lasu choinki. Teraz przyjechał, aby uzupełnić jakieś dane osobowe każdego z nas. Kiedy przyszła kolej na mnie, poprosiłem go o dostarczenie do mojego domu kartek żywnościowych, które znalazłem w kieszeni swej marynarki? Czym były one dla każdej polskiej rodziny w tych czasach, nie muszę przypominać. Zbliżały się święta, a jedyny „dokument „ uprawniający do zakupu wędlin, cukru, papierosów i alkoholu znajdował się w mojej kieszeni, ponad sto kilometrów od domu, w więzieniu. Oczywiście, funkcjonariusz przyrzekł natychmiast te kartki dostarczyć mojej żonie. Jak się później dowiedziałem, uczynił to zaraz następnego dnia, wczesnym rankiem, poprzez swojego podwładnego.
    Ostatniego dnia przed wigilią nikt z esbeków już nie przyjechał, a nas coraz bardziej ogarniał nastrój zupełnej apatii. Umilkły rozmowy, każdy siedział w swej celi markotny, jakby nieobecny duchem, drażliwy, gotowy wybuchnąć w każdej chwili.
    Również mnie opuszczały resztki nadziei. Nie mogłem znaleźć sobie miejsca, więc siedziałem na taborecie, lub leżałem na pryczy, gapiąc się w okno i uciekając myślami do domu, do żony, dzieci, teściowej, do rodziców. Wyobrażałem sobie, co w tej chwili mogą robić. Wyobrażałem sobie na podstawie wspomnień z minionych lat: ubieranie choinki, sprzątanie, pomoc w przyrządzaniu potraw wigilijnych (moja specjalnością było przyprawianie barszczu czerwonego i przyrządzanie karpia).Nie uświadamiałem sobie, że ta wigilia w mojej rodzinie będzie zupełnie inna w tym roku.

Czas strachu, łez i nadziei (cd.)

środa, 07 stycznia 2009 1:15

1 komentarz:

  1. Komentarze do wpisu
    Skocz do dodawania komentarzy

    dodano: 11 stycznia 2009 2:13

    Tomaszu, co byłoby, gdybyśmy nie znali pojęcia , jakim jest nadzieja. Bez niej cały świat zwaliłby się w jednej chwili na głowę . Nadzieja pozwala nam przetrwać trudne sytuacje i wcale nie jest matką głupich. Ona jest , by nam towarzyszyć i wspierać , byśmy się nie rozpadli ze stresu, więc dobrze, że ją odczuwałeś w tych nieludzkich warunkach, zwłaszcza że był to świąteczny czas, który każda rodzina powinna spędzać razem . W trudnych warunkach poznajemy, jakimi jesteśmy ludźmi. Na pewno żona i dzieci równie mocno jak Ty , przeżywały to oddalenie. Brakowało ojca rodziny, który przecież na swych barkach unosi utrzymanie wszystkiego w porządku, zapewnia godziwy byt i troszczy się o wszystko, by rodzina godnie funkcjonowała. Dlatego rozstanie było dla Ciebie dużym ciężarem . Może wtedy jeszcze bardziej poczułeś miłość do żony i dzieci. Ten czas był próbą dla Was wszystkich - Krystyna.

    autor laura

    blog: krystynar2.bloog.pl
    dodano: 10 stycznia 2009 20:57

    Witaj Krystyno. Już byłem i dzisiaj wróciłem,jak tam piałem. Bardzo wolno pracuje mi dzisiaj internet i dlatego nie zajrzałem do Ciebie, a tym mendom musiałem odpowiedzieć. Teraz pisze dalsze wspomnienia i być moze dzisiaj umieszczę na blogu

    autor Tomasz

    blog: Przedspiew
    dodano: 10 stycznia 2009 18:55

    Pewnie jesteś z wizytą u Mamy. Życzę , by była zdrowa. Czytałam Twe ostatnie zmagania z opiniami innych na znanym nam blogu, świetnie sobie radzisz, ale to ziarno rzucone na ugór. Pozdrawiam sobotnio - niedzielnie - Krystyna.
    A miałam skomentować ten tekst. Wkrótce nadrobię zaległości. K.L.

    autor laura

    blog: krystynar.bloog.pl
    dodano: 08 stycznia 2009 13:16

    Wzruszyła mnie końcówka sprawozadania
    z tamtych lat. W oczach zrobiło się wilgotno... Wpadnę tu później skomentować , teraz czekają na mnie domowe obowiązki. Przed chwilą odwiedziłam Twój pierwszy bloog. Pozdrawiam - Krystyna.

    autor laura

    blog: krystynar.bloog.pl

    OdpowiedzUsuń